Z poślizgiem, ale jestem! Po dwumiesięcznej wakacyjnej przerwie powracam do zamieszczania nowych - i mam nadzieję - regularnych wpisów na moim blogu. Startuje od podwójnej, bo obejmujące lipiec i sierpień, edycji odcinka "Na krótko", czyli zbioru krótkich komentarzy do premierowo obejrzanych przez mnie azjatyckich filmów. Zaczynam od tego cyklu, aby udowodnić, iż nie próżnowałem w czasie letniego wypoczynku, i nie tylko obejrzałem przez ten czas piętnaście gatunkowo różnych filmów, ale do wielu z nich napisałem recenzje, które sukcesywnie będą pojawiać się na blogu.
W lipcowo-sierpniowym zestawie "Na krótko" chciałbym zwrócić Waszą uwagę szczególnie na kilka tytułów. Przejmująca, głęboko poruszająca emocjami jest południowokoreańska animacja, "The King of The Pigs" o tragicznych skutkach traumy szkolnej przemocy. Już wiem, że w rocznym podsumowaniu, obraz Yeon Sang-ho będzie wysoko. Kolejnego filmu nie muszę reklamować, "Bunt" Masayakiego Kobayashiego. Obraz twórcy "Harakiri" jak najbardziej słusznie uważany jest wraz z tym pierwszym, za jedne z najwybitniejszych dramatów samurajskich o uniwersalnej, ponadczasowej wymowie. "Infernal Affairs", który też dopiero w te wakacje udało mi się obejrzeć, okazuje się być filmem, rzeczywiście, wartym tych wszystkich komplementów: wspaniałe, niegłupie kino sensacyjne. Z kolei jeden z najbardziej oczekiwanych przez mnie filmów tego roku "The Raid 2" - okazał się zdecydowanie wart czekania. Niewiarygodne kino akcji/sztuk walki.
Poza tym kontynuuje zaznajamianie się z koreańskim thrillerem i choć nie natrafiłem, jak na razie, na filmy tak dobre, jak "The Five" czy "Montage", to muszę przyznać, że inwencja Koreańczyków w podejściu do zgranych konwencji jest zadziwiająco twórcza. Rozpocząłem też nowy, własny "cykl" filmów poświęconych znakomitej japońskiej aktorce o olśniewającej urodzie, Ayako Wakao, gwiazdy kina lat 60. Tak się składa, że najlepsze role zagrała u Yasuzo Masumury, znanego z kultowej "Blind Beast". Masumura to mistrz dramatów namiętności o subtelnych erotycznych podtekstach, w których Wakao grywała, jako jedna z nielicznych w latach 60., postaci silnych, niezależnych kobiet. Mało znany wycinek historii japońskiego kina, ale z całą pewnością warty uwagi.
I to tyle tytułem wstępu.
4th PERIOD OF MURDER MYSTERY
(reż. Lee Sang-yong, Korea Płd, 2009)
Thriller, detektywistyczny. Szkolny kryminał z debiutującą na dużym ekranie piękną Kang So-ra w roli klasowej outsiderki i „brzydkiego kaczątka”. Na skutek nieszczęśliwego splotu okoliczności najlepszy uczeń w szkole staje się głównym podejrzanym w sprawie zabójstwa innego ucznia, z którym był w otwartym konflikcie. Na pomoc zrozpaczonemu chłopakowi przychodzi zaczytana w kryminałach bohaterka grana przez Kang. Oboje nie mają wiele czasu: tylko tyle, ile trwa godzina lekcyjna. Ograniczony czas miał budować w filmie napięcie i rzeczywiście je buduje. Z drugiej strony zmieszczenie się w narzuconym przez siebie czasie odbywa się kosztem poważnych skrótów fabularnych. Jak dla mnie „śledztwo” bohaterów przebiega zbyt szybko i gładko. Podobało mi się za to przedstawienie pani bibliotekarki jako szkolnej femme fatale i scena ganiania się z mordercą między bibliotecznymi regałami. Trudno się oprzeć także urokowi Kang So-ra, która z brzydkiego kaczątka przeistacza się pod koniec filmu w pięknego łabędzia. Lekka, przyjemna, sprawnie zrealizowana rzecz w sama raz na wakacyjny, deszczowy wieczór.
RIGOR MORTIS
(reż. Juno Mak, Hongkong, 2013)
Horror. Szczerze? Obawiałem się, że będzie to gorszy horror, a tymczasem hongkoński reżyser, Juno Mak całkiem zgrabnie połączył tradycyjne hongkońskie kino wampiryczne (charakterystyczny „skaczący wampir”, taoistyczny mnich, magia i kung fu) z ghost story (demoniczne bliźniaczki), całość natomiast przyprawił solidną porcją efektów komputerowych. Nie ma zatem mowy o pełnokrwistej grozie, ale film ogląda się całkiem nieźle: ma dobre tempo, fajną scenerię nawiedzonego wieżowca i jest przed wszystkim rewelacyjnie sfilmowany. Fabuła, zresztą też daję radę. „Rigor Mortis” bowiem to elegia o przemijaniu, o naznaczeniu śmiercią i wszystko łącznie z wątkiem głównego bohatera, losami mieszkańców, wątkiem wampirycznym i demonicznym aż po ponurą, cmentarną scenerię jest podporządkowana temu tematowi. Rzadki przypadek efektownego kina z niegłupią treścią.
THE NEIGHBORS
(reż. Kim Whee, Korea Płd, 2012)
Thriller, horror. Kolejny koreański thriller mierzący się z motywem seryjnego mordercy. Pewnego deszczowego wieczoru wracająca ze szkoły dziewczynka wsiada do samochodu nieznajomego, który okazuje się być seryjnym zabójcą. Dość szybo poznajemy, kim jest sprawcą: to mieszkający w jednym z bloków na pobliskim osiedlu zdziwaczały samotnik. Fabuła koncentruje się na losie jego sąsiadów oraz na kolejnych zbrodniach mordercy (tym razem ofiarami są nazbyt ciekawscy sąsiedzi). Oglądając „The Neighbors” od razu rzuca się w oczy jego mainstreamowy charakter. Choć film jest thrillerem twórcy filmu starają się zadowolić jak najszersze grono miłośników. Są zatem duchy zamordowanych osób nawiedzających swych oprawców; jest wyciskający łzy wątek macochy, która obwinia się o śmierć córki i która powoli dojrzewa do prawdziwej matczynej miłości; wątek dziewczynki, na którą poluje zabójca oraz atrakcję dla fanów mocniejszego kina w postaci morderstw psychopaty Wielość gatunków, którzy twórcy filmu wciskają do fabuły sprawia, że „The Neighbors” jest nieco chaotycznym i powierzchownym. Inna sprawa, że scenariusz jest raczej daleki od perfekcyjnego i kilka momentów w tym filmie może wzbudzić w nas konsternację. Na szczęście obraz ma dobre tempo, sporo się w nim dzieje a uroku dodają mu tzw. smaczki (np. wątek ptaszka, symbolizującego zapewne duszę zamordowanej dziewczynki).
PARALLEL LIFE
(reż. Kwon Ho-young, Korea Płd, 2010)
Thriller, kryminał. I znów koreański thriller, tym razem sporo zawdzięczający konwencji kryminału oraz, jak to u Koreańczyków, dramatu z domieszką mystery. Ta ostania jest reprezentowana przez wątek pewnego profesora, który przekonany jest, iż jego życie jest dokładnym powtórzeniem życia pewnego Austriaka z początku XX w. Sprawę profesora, który oskarżony jest o otrucie własnej żony prowadzi sędzia Kim Seok-hyeon, główny bohater filmu. Wkrótce małżonka sędziego zostaje zamordowana w niejasnych okolicznościach, a bohater odkrywa niezwykłe zbieżności ze sprawą zabójstwa rodziny sędziego sprzed 30 lat. Intrygujący pomysł fabularny, aura tajemniczości i liczne (zbyt liczne?) zwroty akcji i zaskakujące zakończenie – to niewątpliwie zalety filmu. Natomiast irytował mnie nieco efekciarski styl realizacji: zmiany ostrości obrazu, rozjaśnienia i zaciemnianie ujęć, gwałtowne przeskoki montażowe – jakby twórcy filmu chcieli upodobnić swój film do teledysku. Mam też pewne zastrzeżenia do scenariusza, skrypt do takiej skomplikowanej historii powinien być perfekcyjny a zdecydowanie nie jest. Ale mimo wszystko solidny to thriller, choć miałem okazję zobaczyć o wiele lepsze.
THE RAID 2
(reż. Gareth Evans, Indonezja, 2014)
Kino akcji, sztuki walki. Rzadko się zdarza, żeby sequel był lepszy niż pierwszy film, a "The Raid 2" jest nie tylko lepszy od "jedynki", ale to w ogóle jeden z najlepszych filmów w kategorii kino akcji + sztuk walki. Ten film jest bowiem jako odbezpieczony granat, naładowany adrenaliną, krwią i potem. Ten film jest hipnotyzujący, bezkompromisowy i ekstremalnie brutalny. Łamanie kości, wyrywanie fragmentów ciała wszelkimi ostrymi i tępokrawędzistymi narzędziami, podrzynanie gardeł i miażdżenie głów - takiego łomotu i rzezi kino akcji jeszcze nie widziało! A przy tym jest to obraz epicki, zachwycający choreografią walk, mistrzowską realizacją i inwencją, którego twórcy - mimo pędzącej akcji - znaleźli dość czasu by powiedzieć kilka niegłupich rzeczy o najbardziej uzależniającym narkotyku naszych czasów - władzy. Będzie 3 cz. a już zacieram ręce z radości!
SAMURAI REBELLION
(reż. Masayaki Kobayashi, Japonia, 1967)
Dramat samurajski. Drugi z najsłynniejszych samurajskich dramatów - arcydzieło Masakiego Kobyashiego, „Bunt”. Film pod wieloma względami podobny do „Harakiri”, a najistotniejsze podobieństwo dotyczy konfliktu między jednostką a klanem (w domyśle: społeczeństwem). Konflikt ten da się tym razem dość czytelnie wpisać w nie dające się pogodzić różnice między giri (powinności wobec suwerena) oraz ninjo (ludzkie uczucia). Aczkolwiek klasa Kobyashiego polega na tym, że temu klasycznemu w japońskiej kulturze konfliktowi, nadaje szerszy kontekst i niezwykle emocjonalnie intensywny charakter. Szerszy kontekst widzę tutaj w uniwersalnej wymowie filmu i ostrym oskarżycielskim tonie skierowanym wobec nie tylko konkretnego władcy, klanu czy czasów, ale w ogóle przeciw władzy, która wykorzystuje ustalony porządek prawny do swoich bieżących interesów i ma w pogardzie jednostkę; jej indywidualność i uczucia. Tzw. warstwa anegdotyczna znajduje dopełnienie w mistrzowskiej, perfekcyjnie wyreżyserowanej, narracyjne niezwykle interesującej warstwie realizacyjnej. Plus doborowy zespół aktorski na czele z niezawodnym Toshiro Mifune.
BREATHLESS
(reż. Yang Ik-june, Korea Płd, 2008)
Dramat. Nagradzane na festiwalach koreańskie kino niezależne, mnie osobiście kojarzące się z takimi filmami Kim Ki-duka, jak „Adress Unknown” i „Pieta”. Te podobieństwa wiążą się zarówno z głównym bohaterem, który jest brutalnym egzekutorem długów, ale także z miejscem akcji – zapyziałymi, odstręczającymi ubóstwem suberbiami dużego miasta – oraz z podobną przygnębiającą atmosferą ludzkiej nędzy, zarówno materialnej, jak i moralnej. W tym filmie prawie wszyscy bohaterowie noszą jakieś traumy: kobiety znoszą je w pokorze, mężczyźni odreagowują aktami przemocy. Niby jest potencjał, a niektóre sceny nawet mnie wzruszyły, ale jako całość „Breathless” niczym nie zaskakuje. Wszystko gdzieś to było: brutal, który w końcu ukazuje ludzkie oblicze, przyjaźń z równie okaleczoną, jak bohater, samotną uczennicą, dziecięce traumy naznaczające ludzkie postępowanie na całe życie i gorzki finał. Debiutant, Yang Ik-june, a także odtwórca głównej roli, nie wybija się poza „konwencję” niezależnego, niskobudżetowego filmu o tym, że życie nie jest bajką a pasmem niekończących się cierpień – dla bitych, jak i bijących. Nie przekonała mnie ta historia, a oglądanie przez 3/4 filmu bohatera, zachowującego się jak dzikie zwierzę i tłukącego każdego, kto nawinie mu się pod rękę, z czasem staje się zwyczajnie nużące.
A WIFE CONFESSES
(reż. Yasuzo Masumura, Japonia, 1961)
Dramat sądowy, romans. Kurosawa, Ozu, Kobayashi, Ichikawa, Mizgouchi – filmy tych mistrzów klasycznego kina japońskiego są dość dobrze znane, natomiast znacznie rzadziej fani kinematografii z Kraju Kwitnącej Wiśni zapuszczają się w obszary wytyczone, może przez mniej wybitnych, ale wartych uwagi twórców. Postanowiłem zbadać zatem ten obszar - nie będę ukrywał - zachęcony urodą i charyzmą Ayako Wakao (m.in. „Dryfujące trzciny”). W „A Wife Confesses” (1961) Yasuzo Masumury Wakao gra żonę podejrzaną o zabójstwo męża. Podczas górskiej wspinaczki ona oraz jej mąż spadli z góry i zawiśli na linie. Aby ratować swoje życie, kobieta odcięła linę z małżonkiem. Czy rzeczywiście uczyniła to, by przetrwać, czy wykorzystała szansę i pozbyła się znienawidzonego męża? Zrealizowany bez jakichś szczególnych realizatorskich fajerwerków, swą wartość opiera przede wszystkim na rewelacyjnej kreacji Ayako Wakao, tworzącej niezwykle złożony, pełen sprzeczności, psychologiczny portret „kobiety w potrzasku”, która aby kochać, musi ranić siebie i zakochanego w niej mężczyznę. Może momentami trochę przegadane a finał zahacza nieco o niepotrzebną tkliwość, to główna bohaterka jest postacią tak niejednoznaczną, a przy tym intrygującą, że autentycznie jej kibicujemy, jesteśmy ciekawi jej losu, a przy tym gotowi przymknąć oko na pewne realizacyjne słabości.
MERANTAU
(reż. Gareth Evans, Indonezja, 2009)
Sztuki walki, kino akcji. Zanim powstał „The Raid” i „The Raid 2” - pierwszy zrealizowany w Indonezji film Garetha Evansa poświęcony silat, rodzimej sztuce walki. Fabuła wyraźnie inspirowana filmami z Tony`m Yaa, zwłaszcza pierwszą częścią „Ong Baka”: główny bohater „Merantau”, tak jak bohater tajlandzkiego filmu, przybywa z prowincji do miasta, gdzie splot okoliczności zmusi go do zaprezentowania swych niezwykłe umiejętności. Mimo iż historia ukazana w filmie Evansa nie jest szczególnie skomplikowana czy też głęboka, ale to właśnie ona robi różnicę, i to pozytywną, w stosunku do „Ong Bak”. „Merantau”, zgodnie z tytułem, pochodzącym z języka Minagkabu, jednej z licznych mniejszości etnicznych w Indonezji, oznacza „podróż”. Jest to także najważniejszy temat obrazu: podróż jako symbol bolesnego dojrzewania młodego bohatera, który przekonuje się na własnej skórze, jak podli mogą być ludzie i jak ciężkie jest życie, ale także uczy się odpowiedzialności za drugą osobę i poznaje smak miłości. Plus realistyczne, efektowne sceny walk i pościgów, choć z perspektywy „The Raid” , a zwłaszcza „The Raid 2”, nie sprawiają aż tak wielkiego wrażenia. Dla fanów filmowego łomotu – rzecz jednak obowiązkowa.
MANJI
(reż. Yasuzo Masumura, Japonia, 1964)
Dramat erotyczny. Kontynuuje bliższe zaznajamianie się z aktorską karierą Ayako Wakao, gwiazdy kina lat 60 i jedną z najpiękniejszych japońskich aktorek, która najlepsze role zagrała u Yasuzo Masumury, twórcy znanego m.in. z reżyserii kultowej „Blind Beast”. Bedący adaptacją powieści Junichiro Tanizakiego, na podstawie scenariusza Kaneto Shindo („Onibaba”), obraz Masumury ma wiele wspólnego ze wspomnianym filmem. „Manji” jest bowiem również opowieścią o namiętności, która przeradza się w destrukcyjną obsesję. Sonoko (w tej roli znana z „Kobiety z wydm” Kyoko Kishida), znudzona pozbawionym namiętności małżeństwem gospodyni domowa zakochuje się... w pięknej, roztaczającej erotyczny czar Mitusko granej przez Ayako Wakao. Jak się wkrótce okaże nie tylko Sonoko nie może się oprzeć urokowi Mitusko... Wakao, w przeciwieństwie do roli w „A Wife Confesses”, gdzie grała nieszczęśliwą kobietę, rozpaczliwie szukającą miłości w bezdusznym świecie mężczyzn, w „Manji” gra wcielenie kobiecej demoniczności, wzbudzając pożądanie, rozkochując, a następnie zdradzając, manipulując i niszcząc. Efektowna rola, ale na wyróżnienie zasługuje także występ Kyoko Kishidy, oddającej całą gamę uczuć, targających zakochaną kobieta. Może trochę przegadany, ale mimo wszystko dobry dramat erotyczny, który więcej sugeruje niż pokazuje i pewnie dlatego zachowuje klasę.
THE KING OF THE PIGS
(reż. Yeon Sang-ho, Korea Płd, 2011)
Dramat, animowany. Za tą skromną, niskobudżetową animacją zupełnie nieznanego mi Koreańczyka, Yeon Sang-ho skrywa się jeden z najlepszych dramatów o szkolnej przemocy i tragicznych skutkach, które wywołuje ona w dorosłym życiu jej ofiar. Mocne, piekielnie mocne, bezkompromisowe kino, które nie bierze jeńców! Niby historia znana, wszak zdarza się tak od początków ludzkości - słabsi i biedniejsi są prześladowani przez silniejszych i bogatszych, ale koreański reżyser czyni z tej historii powalającą, druzgocącą opowieść o cierpieniu, które zaznane w dzieciństwie, kładzie się cieniem na całe życie. To także opowieść o złu, w konfrontacji, z którym nikt nie ma szans. Prześladowcom nie można się przeciwstawić, przemocy powstrzymać, zła usunąć a ten, kto urodził się pariasem (w filmie zwanym „świnią”) pozostanie nim już do końca życia, nawet jego dzieci i dzieci dzieci nimi pozostaną. Losers are losers. A jednak w tym przygnębiającym, sprawiającym wręcz fizyczny ból obrazie, jest nadzieja. Oczywiście trzeba jej poszukać w tej – jak dla mnie – absolutnie doskonałej animacji. Bo nawet strona realizacyjna, tak często z niezrozumiałych dla mnie powodów krytykowana, jest idealną formą dla poruszanej treści. Choć rysunkowy, wielki film!
CONFESSION OF MURDER
(reż. Jung Byung-gil, Korea Płd, 2012)
Thriller. Nie przestaje mnie zaskakiwać twórcze podejście Koreańczyków do najbardziej zgranych filmowych schematów takich, jak np. pojedynek przebiegłego, seryjnego mordercy z twardym, upartym gliniarzem. „Confession of Murder” tę konwencję ukazuje w pomysłowej perspektywie: otóż zabójca po wygaśnięciu terminu przedawnienia ujawnia się społeczeństwu i to z wielką pompą. Wydaje książkę, będącą spowiedzią mordercy, która szybko staje się bestsellerem, zapewniając jej autorowi medialną sławę. Ten punkt wyjścia twórcy filmu umiejętnie, z zachowaniem umiaru i granic prawdopodobieństwa, komplikują. Pojawiają się nowe wątki, na scenie pokazują się nowe postaci, odkrywane są kolejne elementy układanki – jest ciekawie, nieprzewidywalnie a twórcom filmu nie można odmówić inwencji w prowadzeniu zawiłej, zmierzającej do zaskakującej puenty intrygi. Przy okazji wątki sensacyjne udaje im się wpisać w zjadliwą krytykę mediów, które w pogoni za rosnącymi słupkami oglądalności, gotowe są na każdy, nawet najbardziej haniebny, proceder. Dwa zarzuty, które mam pod adresem tego efektownego, widowiskowego filmu (sceny pościgów!) dotyczą wątków komediowych, wepchniętych trochę na siłę oraz – to już zdaje się norma u Koreańczyków – zakończenia do łzy ostatniej.
TATTOO
(reż. Yasuzo Masumura, Japonia, 1966)
Dramat erotyczny. Yasuzo Masumura oraz jego muza Ayako Wakao w bodaj najlepszym wspólnym filmie. Ponownie jest to filmowa adaptacja jednego z opowiadania Junichiro Tanizakiego do scenariusza Kaneto Shindo. Każdy z czworga artystów dołożył coś od siebie: Masumura oszczędną, ale niezwykle przemyślaną, wręcz perfekcyjną reżyserię, Wakao pełnokrwistą, niesłychanie wyrazistą kreację, Tanizaki kontrowersyjny, bo obracający się wokół seksu i zbrodni tekst a Shindo doskonały scenariusz. Całość składa się zaś na na niezwykle mroczny, krwawy a przy tym gęsty od erotycznego napięcia dramat namiętności. Sprzedana do burdelu bohaterka grana przez Wakao zostaje naznaczona niezwykłym tatuażem, przedstawiającym jorôgumo, wampirycznego pająka. Kobieta zaczyna upodobniać się do stworzenia wytatuowanego na jej plecach: wykorzystując swe wdzięki, manipuluje mężczyznami, wykorzystuje bez skrupułów i ostatecznie doprowadza do ich zguby. Uroda oraz aktorski talent Ayako Wakao uwierzytelniają jej postać: bez trudu identyfikujemy się z jej ofiarami, ulegającymi jej seksapealowi i charyzmie. To kobieta-modliszka, ale też symbol nieokiełznanej kobiecości i raczej odosobniony w japońskim kinie komercyjnym lat 60. typ bohaterki: silnej, niezależnej, świadomej swego ciała i przewagi, jakiej ono zapewnia jej nad mężczyznami.
INFERNAL AFFAIRS
(reż. Andrew Lau & Alan Mak, Hongkong, 2002)
Thriller, kryminał. Jedna z filmowych zaległości: klasyczny już obraz azjatyckiego kina sensacyjnego opierający się na prostym, ale niezwykle efektownym pomyśle „crossowych” tajnych agentów. Yan jest gliniarzem, ale pod przykrywką rozpracowuję gang chińskiej triady, Lau z kolei jest gangsterem, ale robi za „kreta” w hongkońskiej policji. Z tego genialnego w swej prostocie pomysłu reżyserzy filmu, Andrew Lau oraz Alan Mak wyciskają maximum i jeszcze więcej. Bo „Infernal Affairs” to nie tylko trzymające w napięciu, rewelacyjnie zrealizowane (montaż i jeszcze raz montaż!) kino akcji, ale także – na głębszym poziomie – niemal egzystencjalno-filozoficzna opowieść o ludzkiej tożsamości: o jej poszukiwaniu a także o tym co wyznacza jej granice. Plus dwaj charyzmatyczni aktorzy w rolach głównych: Andy Lau i Tony Leung! Remake, choć w reżyserii samego Martina Scorsese, nie mógł się udać, bo „Infernal Affairs” jest za dobrym filmem, aby choćby zbliżyć się do jego poziomu.
(reż. Mari Asato, Japonia, 2013)
Horror. Bilokacja to zjawisko równoczesnego przebywania w dwóch różnych miejscach - całkiem niezły punkt startowy dla horroru lub thrillera. „Biloctaion” w reżyserii Mari Asato, reżyserki m.in. „Ju-on Black Ghost”, jest czymś pomiędzy jednym i drugim. Bać się nie ma za bardzo czego, choć niektóre sceny są nawet niepokojące, napięcia nie ma też za wiele, ale mimo wszystko historia jest dość intrygująca i solidnie zakręcona (np. wiele scen oglądamy z perspektywy „drugie ja”), więc to się nawet ogląda. Można nawet pokusić się o pewne głębsze refleksje związane z ludzką tożsamością, życiowymi wyborami, ideą oryginału i kopii zwłaszcza, że specyficzne pojmowanie „ja” przez Japończyków służy ciekawym interpretacjom. Była więc szansa na naprawdę porządne, niegłupie kino grozy, ale ostatecznie niedopracowany scenariusz (razi szczególnie niekonsekwencja i nielogiczności w przedstawianiu „innych ja”) i nazbyt często uciekanie się do typowych dla horroru rozwiązań, tę szansę zaprzepaściły.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz