Listopadowa odsłona NA KRÓTKO to aż osiem filmów, które zdołałem premierowo obejrzeć. A wśród nich horrory, kino akcji, thriller, science-fiction oraz animacja. Waszej szczególne uwadze polecam jeden z najnowszych filmów niezawodnego Siona Sono, „Tag”, bo to być może jego najlepszy film od czasu „Cold Fish”. Miłym zaskoczeniem okazały się dla mnie dwa obrazy Dante Lama: „That Demon Within” oraz „Twins Effect”, których twórca praktykował u samego Johna Woo, a którego wpływów nie sposób nie dostrzec w filmach Lama. Niezłe wrażenie wywarły na mnie także dwie części „Parasyte”, przedstawiciela japońskiego horroru mainstreamowego, opowiadającego o tytułowych pasożytach pragnących przejąć kontrolę nad ludzkością. W kategorii ciekawostki/eksperymentu, ale całkiem udanego należy uznać też animowana mini-serię „Kowabon” zrealizowaną w technice rotoscopingu (konwertowania obrazu live action na animację). Za to bardzo zawiódł mnie powszechnie wychwalany „The Assassin”: mimo wizualnego piękna, wielka nuda. O „The Closed Door” w reżyserii słynnych, indyjskich twórców, braci Ramsay wspomnieć warto jedynie z obowiązku. Kto gustuje w złym kinie, będzie usatysfakcjonowany, dla pozostałych widzów to może być jedynie zły wybór.
Lata osiemdziesiąte uważa się powszechnie za „złoty okres” japońskiej anime. To w tym czasie wybitną karierę rozpoczął Hayao Miyazaki („Nausicaä z Doliny Wiatru”, 1984), pierwsze sukcesy odnosił Mamoru Ishii („Jajo węża”, 1985) oraz Yoshiaki Kawajiri („Wicked City”,1987), a Isao Takahata zrealizował jedną z najpiękniejszych anime w historii - „Grobowiec świetlików” (1988). Ukoronowaniem tego okresu wyjątkowej świetności japońskiej animacji stał się pochodzący z 1988 r. obraz Katsuhiro Otomo, „Akira”. Jedno z największych osiągnięć światowego filmu animowanego, którego klasę docenili i wciąż doceniają zarówno krytycy, jak i widzowie na całym świecie. Nie bez przyczyny.
Gdy w 1993 r. japoński socjolog i krytyk, Toshiya Ueno odwiedził zniszczone wskutek działań wojennych Sarajewo na jednym z podziurawionych od kul snajperów murów zobaczył trzy malunki. Jeden przedstawiał Mao Tse Tunga z uszami Myszki Miki, drugi – hasło związane z walką Indian Chiapas, a trzeci kadr z „Akiry”, ukazujący Kanedę, spoglądającego w niebo, który wypowiada słowa: „Zaczęło się...” Anegdota ta w czytelny sposób wskazuje na największą wartość dzieła Otomo, a także na przyczynę powszechnego uznania jakim się cieszy. To jego uniwersalny charakter, który czyni historię niejakiego Tetsuo bliską zarówno Japończykom, Amerykanom, jak też nawet Bośniakom z Sarajewa.
Pora na nieco spóźnione majowe zestawienie premierowo obejrzanych przez mnie filmów. Tym razem najwięcej uwagi poświęciłem japońskiej animacji, zaliczając kilka klasyków (m.in.„Animatrix”), jak też mniej znanych, choć może całkiem dobrze znanych fanom nieco starszych anime (np. „Darkside Blues”). Spośród pięciu anime, które znalazły się w tym zestawieniu, najbardziej spodobał mi się „Metropolis” Rintaro – niezwykły „remake” słynnego filmu Fritza Langa z 1927 r.. W majowym zestawieniu warto też zwrócić uwagę na właściwie europejski film, ale w duchu azjatycki (a dokładnie: irański) obraz „Przeszłość”. Asghar Farhadi, twórca „Rozstania” po raz kolejny stworzył wybitny, a przy tym oglądający się jak najlepszy thriller film. Z kolei ubiegłoroczny „Moebius” Kim Kip-duk, bo obiecującego powrót do wielkiej formy Koreańczyka jest ogromnym krokiem wstecz. Ba! To chyba najgorszy film twórcy „Pustego domu” i najpoważniejszy kandydat do najgorszego filmu obejrzanego przez mnie w tym roku (gorszy nawet od „Zombie Ass”, bo ten film przynajmniej nie udawał, że ma coś do wielkiego do przekazania).
„Doomsday
Book” („Księga Dnia Zagłady”) to trzy nowele filmowe
połączone tematem apokalipsy. Nowela pierwsza, „In a New Brave
World” opowiada o młodym mężczyźnie Suk-woo, który zostaje
zarażony tajemniczym wirusem, przemieniającym go w zombie. Podczas
sprzątania mieszkania, Suk-wook znajduje zgniłe jabłko, które
okaże się być przyczyną nieszczęścia mężczyzny, a w
konsekwencji zaraźliwości wirusa, który nosi w sobie - całego
świata. Poddane procesowi recyklingu śmieci (wraz z jabłkiem)
trafiają w postaci paszy dla krów do krowiego mięsa, to zaś
trafia na talerz Suk-wook, który po spożyciu posiłku zostaje
zainfekowany śmiertelnie niebezpiecznym wirusem. Wkrótce cały
świat ogarnia zaraz zombie. Druga historia, „The Heavenly
Creature” opowiada o zautomatyzowanej i zrobotyzowanej przyszłości,
gdy humanoidalne roboty stają się naturalną częścią środowiska
człowieka. Jeden z robotów, pełniący funkcję przewodnika po
buddyjskim klasztorze, doznaje oświecenia i jest traktowany przez
tamtejszych mnichów jako reinkarnacja Buddy. Technik Do-won zostaje
wezwany przez opata klasztoru, aby sprawdził, czy android nie nie
uległ awarii. Jeśli bowiem nadal jest sprawny, to jego przebudzenie
jest rzeczywiste. Bohaterem trzeciej noweli, „Happy Birhtday”
jest kilkuletnia Min-seo i jej rodzina. Dziewczynka w niefortunnych
okolicznościach traci ulubioną, czarną bilę ojca, zagorzałego
bilardzisty. Aby uniknąć odpowiedzialności, Min-seo zamawia z
tajemniczej strony www czarną bilę po wyjątkowo okazyjnej cenie.
Dwa lata później w stronę Ziemi zbliża się olbrzymia asteroida.
Wygląda dokładnie tak jak ... czarna bila zamówiona przez Min-seo.
Nowość na moim blogu. Treść tej nowinki zawiera się w powyższym tytule tego posta. Nie zawsze mam czas i ochotę rozpisywać się nad obejrzanymi filmami (zwłaszcza nad tymi, które mnie zawiodły), a i też - i rozumiem to doskonale - nie zawsze jest czas i ochota czytać moje zazwyczaj długie recenzje i jeszcze dłuższe artykuły. Zatem "Na krótko" to chyba rozsądny kompromis pomiędzy mną a czytelnikami blogu. Gdy więc uzbieram z kilka azjatyckich tytułów na posta, to z pewnością pojawi się on w cyklu, którego inaugurację tym dzisiejszym wypisem rozpocząłem. Jest też jeszcze jedna zasada, której będę się trzymał: opisuje czy raczej komentuje w tym cyklu filmy obejrzane premierowo, nawet jeśli nie będą one najnowsze.
Atsumi jest cenioną autorką mang i wiedzie szczęśliwe życie u boku swego narzeczonego, Koichiego. Młodzi planują wzajemną przyszłość, lecz niespodziewanie, z niewiadomych powodów, Atsumi popełnia samobójstwo. Nie odbiera sobie życia, ale zapada w śpiączkę. Koichi godzi się wystąpić w roli królika doświadczalnego i z pomocą eksperymentalnej techniki przeniknąć do umysłu Atsumi, aby dopomóc w przebudzeniu świadomości narzeczonej i przy okazji poznać motywy jej dramatycznego czynu. Okazuje się to nie takie łatwe. Uwięziona w podświadomości Atsumi nie opuszcza swojej pracowni, pogrąża się w pracy nad kolejną mangą. Być może odnalezienie rysunku z dzieciństwa przedstawiającego przedpotopowego gada, plejozaura pomoże powrócić Atsumi do realnego świata. Koichci rozpoczyna poszukiwania malunku, jednocześnie coraz częściej nawiedzają go zmaterializowane, makabryczne wizje postaci z pełnych grozy mang Atsumi. Czy to aby na pewno tylko efekt uboczny eksperymentalnej techniki?
Wokół
małej japońskiej wyspy Odo w tajemniczych okolicznościach giną statki. Jakaś
potężna siła topi rybacki kuter, a wkrótce jego los dzielą wysłane w celu
odnalezienia rozbitków kolejne statki. Okazuje się, że za ataki na okręty
odpowiada gigantyczny, prehistoryczny gad nazywany przez mieszkańców wyspy
Godzilla. Pozostawione na Odo przez potwora radioaktywne ślady wskazują, że
został on obudzony ze snu przez próby z bronią nuklearną. Badający Godzillę
profesor Yamane pragnie zachować przy życiu wielkiego gada jako być może
jedynego przedstawiciela wymarłego gatunku, lecz wojska ma wobec niego innego
zamiary. Na spotkanie z potworem wyrusza flota, która atakuje go bombami
głębinowymi. Bez skutku. Rozwścieczona Godzilla przepuszcza nocą atak na Tokio,
pogrążając miasto w morzu ognia. Monstrum okazuje się być odporne na wszystkie
rodzaje broni i Japończycy stają wobec nieuniknionej zagłady. Jedynie Emiko,
córka prof. Yamane wie, że nadzieją na ocalenie może być wynaleziona przez
asystenta naukowca, dr Serizawę niszczycielska broń – Destruktor Tlenu.
Serizawa ukrywa przed opinią publiczną swój wynalazek, ponieważ obawia się, że
może on trafić w niepowołane ręce i przynieść światu całkowitą zagładę. A
tymczasem Godzilla szykuje się do kolejnego ataku…
Jeden z pierwszych filmów Shiny`i Tsukamoto jest bardziej eksperymentem filmowym niż klasycznym filmem z fabułą. Pewien salaryman ścigany jest przez kobietę z metalową dłonią po stacji metra, a następnie wąskimi uliczkami Tokio. W końcu kobieta dopada mężczyznę i „zaraża” go wirusem metalu. Podczas randki ze swoją dziewczyną salaryman zaczyna mutować w metalowe monstrum: jego członek zamienia się w wielkie wiertło, którym przewierca dziewczynę i ją zabija. Okazuje się, że za makabryczną mutacją salarymana stoi mężczyzna w opasce na czole (gra go Shinya Tsukamoto), który również zaczyna przeobrażać się w metalowego potwora, pragnącego podbić świat.
Zanim nastał „Tetsuo”
Powyższe streszczenie „fabuły”, trwającego ledwie osiemnaście minut, „The Phantom of Regular Size” wyda się zaskakująco znajome. To nie przypadek. Omawiany przez mnie krótki metraż Tsukamoto to wprawka przed najsłynniejszym filmem Japończyka - „Tetsuo: The Iron Man” (1989),. To w „The Phantom of Regular Size” Tsukamoto zawarł nie tylko tematyczne zręby swego przyszłego, najgłośniejszego filmu (człowiek-maszyna, zatracanie człowieczeństwa na skutek zmian technologicznych i industrializacji, krytyka japońskiego stylu życia itp.), ale także konkretne sceny, które w bardziej rozwiniętej formie i nieco udoskonalonej pojawiły się później w „Tetsuo” (np. scena ataku zmutowanej kobiety w metrze, mutacja członka mężczyzny w wielkie, metalowe wiertło). Ale „The Phantom of Regular Size” to także przykład kształtowania się wizualnego stylu Tsukamoto, który znajdzie swój najdoskonalszy wyraz w filmie z 1989 r.. Skondensowanie wizualnego szaleństwa, które proponuje w swoim obrazie Tsukamoto do osiemnastu minut czyni ten krótki film jeszcze bardziej wściekły, agresywny i deliryczny niż znacznie dłuższy „Tetsuo”. Właściwie można by nazwać „The Phantom of Regular Size” filmowym delirium i nie byłoby to określenie na wyrost. W obrazie tym pełno ujęć zrealizowanych techniką szybkiego przesuwu taśmy filmowej, co na ekranie daje efekt rozdygotania aktorów niczym w malarycznej gorączce, a także samej kamery, zwłaszcza w scenach ulicznych, gdy pędzi ona przez industrialny krajobraz niczym rakietowy pocisk. Dokładnie ten sam zabieg wizualny z miejską rzeczywistością rozpędzającą się do szaleńczej, obłąkańczej prędkości Tsukamoto powtórzył w o rok późniejszym „The Adventure of Denchu Kozo” oraz oczywiście w „Tetsuo”. „The Phantom of Regular Size” to wreszcie udział zespołu aktorskiego, z którego usług japoński reżyser często korzystał w swych pierwszych filmach. Tworzyli go przyjaciele artysty z teatralnej grupy, z którą wystawiał eksperymentalne sztuki: Kei Fujiwara, Nobu Kanaoka i Tomorowo Naguchi.
Można zatem potraktować ten wczesny obraz Tsukamoto jako prekursora słynnego „Tetsuo”, który zdradza nieprzeciętny talent jego twórcy do eksperymentowania z formą. Ten krótki film pokazuje również Tsukamoto jako artystę o nietuzinkowej osobowości, osobnego, oryginalnego, z własnym wyrazistym, charakterystycznym stylem. Z drugiej jednak strony musimy zdać sobie sprawę, że mamy do czynienia z obrazem na poły amatorskim o niewielkim budżecie, zrealizowanym w kilka dni, w gronie znajomych. Eksperymentujący z formą i percepcją widza „The Phantom of Regular Size” zniechęca także swą wizualną skrajnością i afabularnością. W istocie jednak jest interesujące spojrzeć na ten wczesny, bezkompromisowy obraz młodego Tsukamoto z perspektywy czasu. Interesujące, ponieważ możemy zaobserwować jak ze zbuntowanego filmowego-zapaleńca Tsukamoto stał się doświadczonym klasykiem japońskiego kina niezależnego. Dlatego też dziś obraz ten powinien zainteresować fanów Japończyka oraz badaczy jego twórczości, pozostałych widzów - niekoniecznie.
Wirus przemieniający ludzi w metalowe monstra hasa sobie niczym zarazek świńskiej grypy, zarażając kolejnych bohaterów filmu.
W szaleńczym pędzie kamery uliczkami Tokio jakby się nieco zagubiło (drugie dno, oczywiście). Na szczęście Tsukamoto odnalazł je jeszcze dojrzalsze w „Tetsuo”.
Sophie jest nieśmiałą, śliczną osiemnastolatką, która zamiast spędzać czas na randkach, pomaga w sklepie z kapeluszami, należącym do jej zmarłego ojca. Pewnego razu w drodze do pracującej w karczmie siostry, Lettie, Sophie zostaje zaczepiona przez dwóch żołdaków. Z pomocą przychodzi jej tajemniczy młodzian imieniem Hauru, który okazuje się czarodziejem. Niestety, przypadkiem wciąga dziewczynę także w niebezpieczną intrygę. Hauru jest bowiem ścigany przez sługusów złej Wiedźmy z Pustkowia. Czarownica dowiedziawszy się o związku Hauru z Sophie, pewnego wieczoru składa dziewczynie wizytę w sklepie. Wiedźma rzuca na osiemnastolatkę klątwę starości, przemieniając ją w dziewięćdziesięcioletnią staruszkę. Sophie opuszcza rodzinne miasto i udaje się na Pustkowia z nadzieją, że odnajdzie tam Wiedźmę i pozbędzie się klątwy. Po drodze spotyka zaczarowanego stracha na wróble zwanego Rzepią Głową. W końcu dociera do Ruchomego Zamku, który jest siedzibą czarodzieja Hauru. Ten magicznym dom, w który drzwi stanowią bramę do różnych alternatywnych światów, zamieszkuje także demonem ognia Calcifer oraz chłopiec-sierota, Markl. Sophie zostaje przyjęta na posadę sprzątaczki. Z czasem jednak coraz bardziej angażuje się w życie mieszkańców Zamku i zakochuje się Hauru. Tymczasem w jednym ze światów toczy się krwawa wojna, która coraz częściej zaczyna przenikać także do pozostałych rzeczywistości.
Strącona poprzeczka?
„Ruchomy Zamek Hauru”, obok „Spirtied Away: W krainie bogów”, to najsłynniejszy film mistrza japońskiej animacji, Hayao Miyazakiego. Sławę swą film zawdzięcza nie tylko rozlicznym prestiżowym wyróżnieniom i nagrodom (m.in. nominacja do Oscara), ale przede wszystkim publiczności na całym świecie, która tłumnie ściągała do kin, by podziwiać niezwykłe dzieło Miyazakiego. To dzięki nim „Ruchomy Zamek Hauru” z wynikiem ponad dwustu trzydziestu dwóch milionów dolarów zysku jest jednym z najbardziej dochodowych filmów w dziejach japońskiego kina (i światowej animacji). A jednak po seansie dzieła Miyazkiego jestem raczej skłonny przyznać rację znanemu amerykańskiemu krytykowi, Rogerowi Ebertowi niż recenzentom, którzy piszą peany na cześć tego filmu. Ebert napisał bowiem w „Chicago Times”, że to „najsłabszy film” Miyazakiego. Trudno nie przyznać mu racji, choć pod jego stwierdzeniem na pewno nie podpisałbym się dwiema rękoma, z tej prostej przyczyny, że miałem okazję zobaczyć jedynie dwa filmy mistrza japońskiej animacji. Zdecydowanie jednak na tle „Księżniczki Mononoke” i „Spirited Away: W Krainie bogów” obraz Miyazakiego z 2004 r. wypada słabiej. Rzecz jasna, konieczne jest poczynienie zastrzeżenia. Bo nawet „słabiej” w przypadku twórcy „Ponyo” oznacza dla większości twórców filmowych (nie tylko animacji) poziom nieosiągalny. Miyazaki swoimi wcześniejszymi dokonaniami podniósł sobie poprzeczkę oczekiwań widzów tak wysoko, że…w końcu ją strącił. Cóż miliony ludzi na świecie uważa zapewne inaczej, ale w żaden sposób nie czuję się przez to lepiej z moim rozczarowaniem, które towarzyszyło mi po seansie „Zamku…”
Pewnego dnia coś niedobrego zaczyna dziać się w Tokio. Japoński urzędnik w biały dzień zostaje trafiony piorunem, zmierzając ulicą do biura firmy, kobieta w średnim wieku ginie zmiażdżona przez spadające na nią metalowe słupy, uczennica wbiega pod nadjeżdżający pociąg. A to dopiero początek serii makabrycznych wypadków i dziwnych samobójstw, które ogarnia całą Japonię. Wszystkie ofiary tej niepokojącej plagi zgonów łączy …nazwisko.Sato.
Film Issei Shibaty, producenta dwóch raczej mało udanych części „The Locker” , zaczyna się wielce obiecująco. I dalej jest też całkiem obiecująco. Bohaterem filmu jest młody Tsubasa Sato, uczeń jednego z liceów prześladowany przez kolegę Hiroshiego, który stara się o przyjęcie do yakuzy. Podczas jednej z konfrontacji z prześladowcą Tsubasa znika. Budzi się w dobrze znanym mu świecie, w którym zaszła istotna zmiana. Jego dwaj najbliżsi koledzy są gejami i go nie poznają. Hiroshi również go nie zna i co ciekawe dramatyczne okoliczności sprawiają, że staje się przyjacielem Tsubasy. Ale nie są to jedyne zmiany. Nad Tokio wznosi się gigantyczna wieża, w której sprawują dyktatorskie rządy Imperator, a po ulicach grasują zabójcy zwani monsters. Ubrani w czarne płaszcze i wyposażeni w ostre druty przemierzają miasto, zabijając lub wyłapując wszystkich, którzy noszą nazwisko Sato. Obaj bohaterowie są w poważnych tarapatach. Z pomocą przychodzi im siostra Tsubasy, Ai, która nie jest jednak siostrą chłopaka. Jak wyjaśnia - jest substytutem, a świat, w którym znalazł się główny bohater - światem równoległym.
Światy równoległe to nie pierwszyzna w szeroko pojętej popkulturze. Wszyscy znają trylogię „Matrixa”, wielu z pewnością miał okazję obejrzeć „Donnie`ego Darko” i „Labirynt fauna” , miłośnicy kina azjatyckiego mogliby jeszcze dodać „Od-Rodzenie” braci Pang? A przecież jest jeszcze animowana „Coralina” na podstawie powieści Neila Gaimana i Kingowskie „Langoloiery” ze zbioru „Czwarta po północy?” oraz cała ogromna reszta.
Największa wartość obrazu Shibaty zawiera się w przedstawieniu tego niezwykle fascynującego założenia w konwencji realistycznej. Przynajmniej w założeniu. Wymienione tytułu dzieł filmowych i literackich sugerowały, że obok naszego codziennego świata istnieje też świat fantastyczny, baśniowy, niekiedy mroczniejszy i straszniejszy niż ten nas otaczający. W „The Chasing World” otrzymujemy próbę realistycznego (ale nie realnego) ukazania alternatywnej rzeczywistości. Próbę chwalebną, bo ten „drugi świat” staje się łatwiejszy do zaakceptowania, lecz próbę też niestety nieudaną. Nawiązania do „Gwiezdnych wojen” (postać imperatora i jego świty) wypadają marnie i świadczą o braku pomysłu. Umowność, prowizorka, logiczne dziury kłują po oczach. Nie sądzę, żeby wynikały one z nieudolności twórców filmu, lecz raczej z niskiego budżetu. W tego rodzaju historiach, gdy pragnie się powołać na ekranie w pełni wiarygodny i autonomiczny świat, wszystko musi być zapięte na ostatni guzik. Nie może być mowy o killerach ubranych w czarne płaszcze i plastikowe maski. Fabuła „The Chasing World”, oparta na powieści Yusuke Yamady, ma spory potencjał, dlatego jako jednemu z niewielu azjatyckich obrazów przydałby się mu obrazowi hollywoodzki lifting. Wpompować w film kilkadziesiąt /kilkaset milionów dolarów, zainwestować w kostiumy, scenografie, efekty specjalne oraz w gaże scenarzystów, którzy załataliby wszystkie fabularne dziury i moglibyśmy otrzymać solidne, wciągające kino akcji z elementami science-fiction. Panowie producenci zza Oceanu dajcie spokój azjatyckimi horrorom. „The Chasing World” jest filmem dla was!