piątek, 4 maja 2012

A CHINESE GHOST STORY (Sien nui yau wan, Chiny/Hongkong, 2011)



O co chodzi?

Młody rzemieślnika Yan Chixia w swej wędrówce dotarł do pewnej chińskiej wioski. Cierpiący od wielu miesięcy na brak wody mieszkańcy osady biorą Yana za przysłanego przez dwór specjalistę, który ma zapobiec wysychaniu miejscowych studni. Yan, nie mając zbyt wielkiego wyboru, nie wyprowadza ich z błędu i wyrusza do źródła, które zasila studnie. Ponieważ źródło znajduje się na Czarnej Górze, cieszącej się wśród wieśniaków opinią przeklętego miejsca, w wyprawie towarzyszy Yanowi… grupa kryminalistów. Bohaterowie docierają do Czarnej Góry i znajdującej się na niej świątyni Lan York Tze, w której umiejscowione jest źródło. Na miejscu Yan oraz jego towarzysze zostają uwiedzieni przez piękne kobiety, które w istocie są demonami. Wśród kobiecych demonów jest Nie Xiaoqian, która nie tylko oszczędza Yana, ale z wzajemnością się w nim zakochuje. Niespodziewanie w świątyni pojawia się Ning Caichen, łowca demonów i były ukochany Nie. Dziewczyna jednak nie pamięta dawnej miłości i traktuje Ninga jak wroga, zwłaszcza, że w przeciwieństwie do Yana, wie on o demonicznej naturze Nie. Tymczasem młodzi zakochani decydują się uciec ze świątyni, lecz stary Demon Drzewa, na których usługach są kobiety demony, nie toleruje nieposłuszeństwa. Życie Yan i Nie jest poważnie zagrożone a jedyną osobą, która skutecznie może im pomóc jest Ning.

Komercyjne uroki remake`u

W 1987 r. Ching Siu-ting wyreżyserował słynne “Chińskie duchy” – żywiołową, pełną energii i humoru gatunkową hybrydę fantasy, horroru, komedii, musicalu oraz filmu sztuk walki. Obraz szybko zyskał status dzieła kultowego i klasyka hongkońskich „horrorów kung fu”. Ching Siu-ting nakręcił jeszcze dwa całkiem udane sequele, lecz najlepszym filmem z trylogii pozostał pierwszy film. Dlaczego zatem chińscy producenci po dwudziestu czterech latach zdecydowali się sięgnąć po obraz Chinga? Oglądając remake „Chińskich duchów” pod tytułem – co za niespodzianka! – „A Chinese Ghost Story” łatwo się domyślić, po co komu nowa wersja kultowego filmu.

W licznych recenzjach z nowej wersji „A Chinese Ghost Story” wyreżyserowanej przez doświadczonego hongkońskiego reżysera, Wilsona Yipa („Kill Zone”, „Ip Man”) często podnoszono zarzut, że to „niepotrzebny remake”. Można jednak zapytać czy w ogóle jakikolwiek remake jest potrzebny, zwłaszcza gdy odnosi się on do dzieła uznanego lub kultowego? Z artystycznego punktu widzenia ponowna realizacja oryginału jest zdecydowanie działaniem odtwórczym. Jednak wielu widzów zapomina, że kino to gigantyczny przemysł filmowy, generujący olbrzymie pieniądze. I choć zgadzam się z tymi recenzentami, którzy uważają obraz Yipa za zbędny, to pod względem komercyjnym jest wręcz przeciwnie. Zatem podstawowa różnica miedzy „Chińskimi duchami” z 1987 r. a z 2011 r., poza oczywiście różnicami fabularnymi i realizacyjnymi, polega na tym, że obraz Chinga był filmem powstałym z autentycznej pasji reżysera oraz jego ekipy, zaś wersja Yipa to ostentacyjnie komercyjne widowisko. Jasne, to żaden odkrycie. Przecież właśnie po to kręci się remake`i by na sławie, popularności a ostatnio coraz częściej także na „kultowości” oryginału jak najwięcej zarobić. W przypadku jednak „A Chinese Ghost Story” ważniejsze od słowa „komercja” jest słowo „ostentacyjne”. W komercji jako takiej nie ma niczego złego. Dlaczego film, w które włożono spore pieniądze nie ma przynieść zysku jego twórcom? Rzecz jednak w tym, aby w pogoni za zyskiem nie spaść z poziomu poniżej, którego zaczyna się ordynarne schlebianie mało wyrafinowanym gustom odbiorców. Ważne także aby komercyjny charakter nie narzucał się widzom. Film Yipa choć trzyma poziom, to jednak ma poważne kłopoty z cnotliwą powściągliwością swego komercyjnego wymiaru. I pewnie z tego powodu wielu recenzentów ocenia nową wersję „Chińskich duchów” dość surowo.

Tandety żal...

Co zatem tak kole w oczy? Film Chinga to było kino klasy B, a obraz Yipa to chińska superprodukcja, w której nie został zmarnowany ani jeden chiński yuan i hongkoński dolar. Nowa wersja to oszałamiające widowisko, którego pozazdrościć mógłby Michael Bay i Steven Spielberg. Film niebywale efektowny, atrakcyjny wizualnie (niektóre ujęcia są tak zachwycająco piękne, że zatrzymywałem film, aby nacieszyć nimi oko), dopieszczony w każdym szczególe, przypominający bardziej prawie dwugodzinny teledysk niż film kinowy. Nie można też nie wspomnieć o efektach CGI, którym nafaszerowano niemal cały film oraz o akrobatycznych, znacznie przewyższających oryginał pod względem rozmachu i inwencji scenach walki. Krótko mówiąc: „ A Chinese Ghost Story” to chińsko-hongkońska specjalność ostatnich lat – megawidowisko wu xia. A właśnie tych tandetnych efektów z oryginału żal najbardziej. Gumowego jęzora demona Matrony, nieudolnych tylnych projekcji, lin, na których podwieszani byli aktorzy, staroświeckiej animacji poklatkowej, bo w dużej mierze to one kreowały atmosferę radosnego kiczu.

Ale są różnice nieco bardziej wyrafinowane. Film Chinga była szaloną mieszanką gatunkowo-stylistyczną, zaś obraz z 2011 r. to właściwie…. melodramat fantasy. Zrezygnowano z najbardziej irytujących zachodniego widza elementów oryginału, czyli ze slapsticku i wstawek muzyczno-wokalnych. Bo właśnie głównie z myślą o widzu zachodnim jest to robiony film. Miłość to temat uniwersalny, nadto mimo iż w filmie pojawiają się demony, można film o romantycznej miłości pokazać nie tylko dorosłym, ale widzom nieco młodszym. Aby uwypuklić romansowy charakter filmu zmieniono fabułę: u Chinga w Nie zakochany był tylko jeden mężczyzna, w „A Chinese Ghost Story” – dwóch (łowca demonów i Ning). Niemal w całości wyrugowano natomiast elementy horroru: groza jeśli się pojawia, to tylko komputerowa, a wiadomo, że to żadna groza. Wskutek poważnego ograniczenia ilości horroru (którego już w obrazie z 1987 r. nie było za wiele) ucierpiała szczególnie postać Demona Drzewa. U Chinga to była androgyniczna istota utrzymana w tandetnej, kiczowatej estetyce, u Yipa to czarownica, przypominająca Michelle Pfeifer z „Gwiezdnego pyłu”. Podczas, gdy „Chińskie duchy” znakomicie bawiły się pojęciem genderu, w nowej wersji wszystko jest jednoznaczne, by widz zachodni nie pogubił się w tym kto jest kim i aby skupił się na atrakcjach widowiska. Szkoda, bo to wyraźne zubożenie w stosunku do filmu Chinga.

A ja się nie obrażam

Mimo swej ostentacyjnej komercyjności „A Chinese Ghost Story” nie wzbogacił swoich twórców w sposób szczególnie spektakularny. W Hongkongu film zarobił ok. czterech milionów hongkońskich dolarów, ale dla porównania „Sex and Zen” Extreme Fanasy 3 D” - ponad czterdzieści jeden. Z pewnością też obraz Yipa nie zyska statusu dzieła kultowego ani nie przekona do siebie fanów „Chińskich duchów” z 1987 r.. Ale ja się na film twórcy „Ip Mana” nie będę obrażał. Wiadomo było, że nowa wersja będzie pełnym rozmachu widowiskiem, że nastawiona będzie głównie na zainteresowanie zachodniej publiczności. Ten cel się udał: film jest imponujący od strony realizacyjnej, sprawnie opowiedziany, przyzwoicie zagrany a bardziej wrażliwych może wzruszyć. A że nie przestraszy? A czy „Chińskie duchy” Ching Siu-tinga były kogoś w stanie przerazić?
MOJA OCENA: 6/10


Tekst pierwotnie ukazał się na stronie www.horror.com.pl



REALIZACJA
FABUŁA
DRUGIE DNO
Superwidowisko wu xia, którego mógłby pozazdrościć Michael Bay albo Steven Spielberg, gdyby kręcili taki rodzaj kina.  
Ona jest duchem a oni – nie. O to prawdziwie metafizyczny dylemat. Plus całe mnóstwo komputerowego abrakadabra.
Drugie dno i ostentacyjnie komercyjny remake? Wolne żarty!

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz