czwartek, 31 maja 2012

THE FLOWERS OF WAR (Jin líng shí san chai, Chiny/Hongkong, 2011)



Gdy bohaterowie muszą przetrwać w obliczu trudności, wówczas objawia się znaczenie życia.
/Zhang Yimou, reżyser/ 


O co chodzi?

Początek grudnia 1937 r., II wojna japońsko-chińska. Nankin ówczesna stolica Chin zostaje zdobyta przez Armię Cesarstwa Kraju Wschodzącego Słońca, która w okupowanym mieście wprowadza terror na niespotykaną skalę. Mnożą się masowe egzekucje jeńców, okrutne mordy na cywilach, chińskie kobiety, niezależnie od wieku, są brutalnie gwałcone i przeważnie zabijane. Tętniące życiem miasto, ponad milionowe Nankin, zamienia się w piekło na ziemi. Jedynym miejscem, którego wojenny koszmar zdaje się nie ogarniać, jest gotycka katedra. W jej przestronnym wnętrzu schronienie znajduje grupa dziewcząt ze szkoły katolickiej oraz opiekujący się nimi George, adoptowany syn zamordowanego proboszcza. Wkrótce za uczennicami przebywa także Amerykanin, John Miller, były przedsiębiorca pogrzebowy, a obecnie włóczęga i pijak.  Sytuacja znajdujących się w katedrze uciekinierów ulega diametralnej zmianie, gdy nieoczekiwanie dołącza do nich grupa prostytutek z dzielnicy „czerwonych latarń” pod przywództwem pięknej i uwodzicielskiej Yu Mo. Z obecności pod jednym dachem pań lekkich obyczajów uczennice nie są zadowolone, co przeradza się w otwarty konflikt miedzy nimi. John jest natomiast zadowolony o wiele bardziej, ale Yu Mo stawia sprawę jasno: jeśli umożliwi ucieczkę jej oraz koleżankom zostanie „wynagrodzony” przez dziewczyny. Jednakże, gdy pewnego dnia oddział japońskich żołnierzy wpada do katedry, omal nie doprowadzając do masowej tragedii wśród bezbronnych uczennic, wszystkie konflikty stają się nieistotne. W obliczu grozy wojny człowieczeństwo bohaterów filmu zostanie poddane ciężkiej próbie.

Krajobraz z masakrą w tle

 Zwykło się podkreślać, że najnowszy film Zhanga, „The Flowers of War” („Kwiaty wojny”) opowiada o Masakrze w Nankin (13 grudnia 1937 – styczeń 1938), która pozostaje jednym z najbardziej haniebnych wydarzeń w dziejach ludzkości, brutalnie wykpiwając wiarę w człowieka jako istotę z natury mądrą i dobrą. O tym co wydarzyło się w ówczesnej stolicy Chin pisałem przy okazji recenzji filmu „City of Life and Death” (zob. dział recenzje), osoby zainteresowane odsyłam także do lektury ksiązki „Rape of Nanking: The Forgotten Holocaust of World War II” Iris Chang, która wstrząśnie największymi twardzielami, bowiem to, czego dopuszczali się japońscy żołnierze nie znajduje analogii nawet w zbrodniach Nazistów czy Sowietów. Zhang zamieszcza jedną scenę, ale za to bodaj najbrutalniejszą w całej swej reżyserskiej karierze, która daje pewne wyobrażenie o rzezi, która Japończycy zgotowali mieszkańcom Nankin. Mam na myśli scenę, gdy jedna z koleżanek Yu Mo dostaje się w ręce żołnierzy Armii Cesarskiej i jest po kolei gwałcona. Gdy w końcu w szaleńczym odruchu odgryza jedynemu z gwałcicieli ucho, reakcja zranionego Japończyka może być tylko jedna. Równie okrutny los spotyka inną dziewczynę, która choć ginie od kuli. zostaje znaleziona przez Johna Millera i George`a naga i z grubym kijem wbitym między uda. Jeszcze scena, gdy oddział żołnierzy wpada do katedry z dzikimi okrzykami na ustach rzucając się na uczennicę, zrywając z nich ubrania i powodując śmierć dwóch z nich, wpisuje się w  okrucieństwo tamtych dni, lecz Zhang nie stara się epatować widza przemocą. Co więcej wprowadza postać oficera Hasegawy, który jest uosobieniem kultury i łagodności, będąc wyraźną przeciwwagą dla zdziczałych żołdaków i czytelną próbą ucieczki od niebezpiecznego uogólnienia wedle, którego wszyscy Japończycy byli demonami w ludzkiej skórze. 

Zhang umieszcza w swym filmie też kilka batalistycznych scen, nie kryjąc iż inspirował się stylem filmowania podpatrzonymy u Ridleya Scotta z „Helikoptera w ogniu” i u Stevena Spielberga z „Szeregowca Ryana”. Oby dwa filmy są niewątpliwe osiągnięciami kina wojennego, toteż sceny tego rodzaju są w „Kwiatach wojny” rewelacyjnie sfilmowane, ale mam wrażenie, że historia, którą przedstawia Zhang, mogłaby się bez uszczerbku dla filmu obejść bez nich. Ot, taka wizualna atrakcja a w podtekście przekaz, że żołnierz chiński nie tylko uciekał w popłochu przed armią japońską, ale że walczył dzielnie i bohatersko. Ponieważ jednak sceny batalistyczne to realizacyjny majstersztyk można przełknąć bez bólu ich obecność.

Kwiaty wojny

Można przełknąć je również dlatego, że nie są najważniejsze dla filmu. „Ludzka strona (tej) historii była dla mnie ważniejsza niż tło wydarzeń podczas Masakry w Nankin” – wyznał w jedynym z wywiadów Zhang. I rzeczywiście. Gdyby zapytać wprost o czym opowiadają  „Kwiaty wojny”, odpowiedź brzmiałaby: o zwykłych ludziach, którzy w czasach wojennej zarazy zdobywali się na niezwykłe akty heroizmu; o ludziach, którzy w obliczu upadku człowieczeństwa, właśnie na człowieczeństwo potrafili się zdobyć. Bo wojna to najdrastyczniejszy, ale najwiarygodniejszy sprawdzian na ile w człowieku jest człowieka, a ile kierującego się instynktem zwierzęcia. Wielu nie zdaje tego okrutnego testu: dopuszcza się przerażających zbrodni, usprawiedliwiając się, że zabija nie ludzi, lecz wrogów, wielu w cyniczny sposób wykorzystuje wojnę jako źródło łatwego wzbogacenia się, wielu dopuszcza się zdrady, kolaboruje, godzi się na upokarzające kompromisy. Ale ci, którzy ów wojenny sprawdzian zdają, wyzwalają w sobie pokłady szlachetności, odwagi i poświecenia, których sami po sobie się nie spodziewali. Na myśl przychodzi mi film Agnieszki Holland, „W ciemności” i postać Leopolda Sochy, który początkowo, kierując się merkantylnym interesem ukrywał Żydów w kanale, z czasem jednak tak bardzo zaangażował się w ich ochronę przed Nazistami, że nie wahał się ryzykować życia własnego i rodziny, by tylko ocalić żydowskich uciekinierów. Film Holland jest opowieścią o bohaterstwie zwykłych ludzi i w tym punkcie łączy się z „Kwiatami wojny”. Jest w obrazie chińskiego reżysera podobna postać: John Miller, antypatyczny typ, dbający tylko o własny interes, który jednak pod wpływem okoliczności, w sposób zaskakujący dla samego siebie, przechodzi wewnętrzną metamorfozę, stając się nawróconym na człowieczeństwo w pełni tego słowa znaczeniu bohaterem. Ale nie on jest najważniejszy w obrazie Zhanga. Co więcej zgadzam się z Rogerem Ebertem, który w recenzji z filmu twierdził, że wątek tej postaci jest zbyteczny.

Dlaczego jest zbyteczny? Ponieważ credo filmu zostaje wyłożone przez los kobiecych bohaterek, tytułowych „kwiatów wojny”. Chiński reżyser musi być wielkim admiratorem kobiet, nie tylko dlatego, że wyłączając ledwie kilka filmów, głównymi bohaterkami czynił panie i do ich ról zatrudniał najpiękniejsze, najbardziej zjawiskowe chińskie aktorki: Gong Li a później Zhang Ziyi. Na marginesie: debiutująca w „Kwiatach wojny” Ni Ni również ma wszelkie predyspozycje, aby dołączyć do tych dwóch diw chińskiego kina. Zhang bez wątpienia jest kobiecym reżyserem nie tylko, dlatego że potrafi skutecznie lansować swoje kobiece gwiazdy i że chętnie czyni kobiety bohaterkami swoich filmów. W jego filmach kobiety stanowią oś filmowych wydarzeń i są najciekawsze i najbardziej skomplikowane i budzą też największe emocje.Przede wszystkim dlatego, że dla Zhanga kobiecość to erotyczne wyrafinowanie (nie brakowało go nawet wojowniczkom z „Hero”), ale także heroizm pod każdą postacią. Bohaterka „Czerwonego sorgo” walczyła z okupantem i męską dominację, Songlian z „Zawieście czerwone latarnie”  niezłomnie zabiegała o status pierwszej żony zamożnego męża, Qiu Ju z „Historii Qiu Ju”, z uporem domagała się moralnego zadośćuczynienia od naczelnika wioski za pobicie mężna, a niezłomna Wei Mei z „Wszyscy albo nikt”, która odnalazła w pekińskiej metropolii zbiegłego ucznia i wreszcie bohaterki „Kwiatów wojny”, które poświęcają swe życie. Ich heroizm jest najbardziej klasyczny i najbardziej skrajny, bowiem w czasach wojny nie ma miejsca na kompromisy i półśrodki. Wojna domaga się stanowczego „nie” albo „tak”, ponieważ od tych słów zależy nie tylko życie i śmierć, ale również godność ludzkiej istoty lub jej zaprzeczenie: tchórzostwo, egoizm, zdrada.

Gdy oficer Hasegawa przybywa z rozkazem, aby sprowadzić uczennice na paradę japońskich zwycięzców, by śpiewem umiliły czas japońskim żołnierzom, Yu Mo i jej koleżanki decydują się zastąpić dziewczęta, przeczuwając, że nawet jeśli Japończycy nie zorientują się w oszustwie, to i tak czeka ich niechybna, okrutna śmierć. Ale śmierć fizyczna czasem nie jest najgorszym co może nas spotkać; gorsza może być śmierć człowieka w nas – oto dewiza, której możemy się domyślić, a która przyświeca bohaterkom. Ale nie jedyna. Zhang w wiarygodny sposób motywuję te heroiczną decyzję pań lekkich obyczajów. Uczennice, a dokładnie Shujuang, choć mogła nie zdradziła kryjówki prostytutek, mieszczącej się w podłodze pod stołem, tym samym ratując Yu Mo i jej koleżanki przed japońskim żołdakami. Na Wschodzie obowiązuje rozbudowany bogaty system wzajemnych zobowiązań, gdy więc ktoś wyświadcza nam przysługa, nakłada na nas obowiązek rewanżu. Ale kobiety podejmują się zastąpić dziewczęta nie tylko z obowiązku. W konfucjańskim państwie, takim jak Chiny, prostytutki zajmowały najniższy szczebel w społecznej hierarchii. Choć Yu Mo i jej współtowarzyszki nie były ulicznicami, a raczej wytwornymi „damami do towarzystwa”, to utrzymać się mogły jedynie dzięki „sponsorom”. Bez nich były niczym. Kobiety motywuje zatem udowodnienie, choćby samemu sobie, że mimo iż w kategoriach społecznych są „niczym”, stać je na wielki heroiczny i wspaniałomyślny czyn. Jest w końcu powód może najbardziej ważki. Prostytutkami zostawały kobiety po przejściach, bite, gwałcone, wykorzystywane, traktowane z pogardą przez mężczyzn. Yu Mo, opowiadając o tym jak wieku trzynastu lat padła ofiara gwałtu i od tego wieku regularnie przyjmowała klientów, przedstawia jasno swą motywację; „Nie chce, aby dziewczęta przechodziły przez to samo co ja”. A zatem również zwykłe (a może niezwykłe) współczucie, empatia, odpowiedzialność za słabsze, młodsze, niewinne uczennice skłania kobiety do złożenia swego życia w ofierze. Ale ten ludzki wymiar heroicznego czynu prostytutek okaże się najsłabszym ogniwem. Gdy Yu Mo i pozostałe kobiety przebrane za uczennice i ostrzyżone jak one, będą wsiadać do ciężarówki, która zawiezie ich do Japończyków, jedna z nich wpadnie w panikę, krzycząc, że nie chce umierać, omal nieniwecząc całego planu.

Epicki + kameralny

Jak ocenić zatem najnowszy film Zhanga Yimou? Realizacyjnie to kino najwyższej próby, ale gdy zza kamerą staje twórca „Zawieście czerwone latarnie” i „Hero”  niczego innego nie powinniśmy się spodziewać. W niebywale różnorodnej twórczości chińskiego reżysera da się z grubsza wyróżnić dwa nurty: kameralny i epicki. I „Kwiaty wojny” to próba połączenia tych dwóch tendencji w  reżyserskim dorobku Chińczyka, bowiem jego najnowszy film to zarazem epicki dramat wojenny, a zarazem historia kameralna. Część „epicka”, choć od strony filmowej imponująca, nie jest wolna od patosu (zwolnione zdjęcia ukazujące chińskich żołnierzy w desperackim ataku na czołgi), a nawet pewnej manipulacji zwłaszcza w ukazywaniu wroga ( prymitywni, dzicy żołnierze i aż groteskowy w swej kulturalności Hasegawa). Natomiast historia kameralna, ukazująca jak z egoistów pochłoniętych własnymi interesami bohaterowie wyrastają na odpowiedzialny za innych, gotowych do największych poświęceń altruistów jest przedstawiona w sposób wiarygodny, niezwykle ciepły i wzruszający. Jedyny zarzut, który można postawić reżyserowi, że dla przeciwwagi nie ukazał żadego anty-bohatera wśród Chińczyków. Nawet współpracujący z Japończykami ojciec Shiujuang okazuje się „porządnym człowiekiem”. U Zhanga właściwie wszyscy są bohaterami, nawet jeśli nimi nie byli, co niestety nie brzmi ani prawdziwie ani przekonująco. Ale poza tym mankamentem i kilkoma innymi film ten ma jeszcze jedną niezaprzeczalną zaletę – ogląda się go wyśmienicie a ilość pojedynczych scen, które na dłużej pozostaną w pamięci widza jest ogromna. Dlatego też dla fanów Zhanga Yimou – obowiązkowo a dla pozostałych - z zastrzeżeniem, że nie jest to najlepszy film chińskiego mistrza kina.

MOJA OCENA: 7/10




REALIZACJA
FABUŁA
DRUGIE DNO
Mistrzowska realizacja jak przystało na mistrza chińskiego kina, Zhanga Yimou, któremu można wybaczyć, że sceny batalistyczne podpatrzył u Ridleya Scotta i Stevena Spielberga.
O tym jak zwyczajni ludzie w niezwyczajnych czasach zdobywają się na niezwyczajne czyny. Plus Nankińska Masakra w tle i piękną Ni Ni jako następczyni Gong Li i Zhang Ziyi
Na wojnie albo jesteś ścierwem albo bohaterem. Zhang Yimou opowiada o tych drugich. Niektórzy dopatrują się pochwały władzy komunistycznej, ale od czasu, gdy Zhang wyreżyserował otwarcie i zamkniecie Olimpiady, w każdym filmie Chińczyka dopatrują się oni ręki jego nowego protektora. A w moim oku widać tramwaj.  
 






2 komentarze :

  1. 'Rape of Nanking: The Forgotten Holocaust of World War II' wiesz może gdzie mogłabym znaleść tę książkę po polsku?

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie sądzę, aby była po polsku i w ogóle nie wydaje mi się, aby była jakakolwiek książka w naszym języku o Nankinie. W "Smutnym kontynencie. Z dziejów Azji wschodniej w XX wieku" jest rozdział o tej masakrze. Można go przeczytać tutaj: http://niniwa2.cba.pl/rzez_w_nankinie.htm

    OdpowiedzUsuń