Ale nie samym folklorem i
wampirami filipiński horror żyje. Dużym powodzeniem wśród widzów cieszą się
także nowelowe filmy grozy (potocznie zwane „antologiami”). Pierwszą taką produkcją było „Gabi ng
lagim” (1960), składający się aż
z czterech nowel. Tylko w 1960 r.
powstały jeszcze trzy tego rodzaju filmy, a forma tego rodzaju filmowej
prezentacji popularna jest po dziś dzień (m.in. „Matakot ka sa karma”, 2006).
Cieszącą się największym powodzeniem antologią stał się horror „Shake,
Rattle & Roll” (1984) wyreżyserowany przez trójkę reżyserów. Film tak
bardzo spodobał się publiczności, że doczekał się aż dwunastu części (ostatnia
pochodzi z 2010 r.) Pierwsza składał się z trzech nowel: „Baso” (reż. Emmanuel
H. Borlaza), „Pridyider” (reż. Ishmael Bernal), oraz „Manananggal” (reż. Peque
Gallaga). Najbardziej niezwykłą opowieścią była druga historia, w której
nawiedzona…lodówka pożerała każdego, kto do zajrzał do jej środka. „Baso” to
typowa ghost story o zemście zza grobu a nowela trzecia to kolejna opowieść o
filipińskim wampirze manananggalu.
Pierwszy film serii ustanowił dwie podstawowe kanony: każda następna część
składała się z trzech nowel oraz przynajmniej jedna z nich nawiązywała do
rodzimego folkloru.
Filipińskie kino zaskakuje swoim
bogactwem. Bo oprócz najbardziej popularnych odmian horroru, o których już
wspomniałem znajdziemy w nim również obrazy, reprezentujące także inne nurty
kina grozy, choć nie tak licznie. I tak „Kung
bakit dugo ang kulay ng gabi” (1973) jest jedynym z pierwszych filmów o
zombie (istota „zombiepodobna” pojawia się także w „Mad Doctor of Blood Island”
E. Romero). W Filipinach powstało też kilka monster
movie. „Tuko sa Madre Kakaw”
(reż. Richard Abelardo, 1959) to
filipińska odpowiedź na japońską „Godzilę” a Valentina (reż. Santiago Garcia,
1989) jest opowieścią o kobiecie- gorgonie.
„Devil Woman” (reż. Jose Flores
Sibal,1970) jest z kolei historią zemsty pewnej wiedźmy, która wysyła na
mieszkańcowi woski jadowite węże. O „Anak
ni Zuma” (reż. Ben Yalung, 1987) warto wspomnieć, ponieważ jest to filmowe
kuriozum. Idiotyczna fabuła, tandetna gumowa charakteryzacja oraz amatorska
realizacja pozwalają ten obraz zaliczyć do kategorii „trash movie” (film-śmieć). Wspominam o tym
przedsięwzięciu, bo gdyby „horror” Yalunga mógł liczyć na lepszą dystrybucję,
wówczas z pewnością zyskałby status „kultowego”. Dla porządku dodajmy, że „Anak
ni Zuma” to sequel, równie kuriozalnego,
opartego na popularnym komiksie, filmu
„Zuma” (reż. Jun Raquiza, 1985).
Warto mieć też świadomość, ze wymienione tytuły to ledwie wierzchołek
olbrzymiej góry, jaką stanowią filmy nurtu „trash”. Miłośników tego rodzaju
kina odsyłam do dokładniejszego zapoznania się z twórczością twórcy „Anak ni
Zuma”, Bena Yalunga, który ma w dorobku m.in. kilka obrazów religijnej
eksploatacji.
Filipińczycy zrealizowali też
wiele własnych wersji zagranicznych przebojów kina grozy. Miejscowa odmianą
historii o Dzwonniku z Notre Dame jest „Kampanerang
Kuba” (reż. Nilo Saez, 1973). Pochodzący z 2007 r. „Signos” (reż. Aloy Adlawan ) to jedna z najnowszych produkcji,
która pod wieloma względami przypomina amerykańską „Przepowiednie”(2002) Marka
Pelligntona z Richardem Gere. Jeden z najnowszych filmów grozy „Sundo” (reż. Topel Lee, 2009) powiela natomiast
pomysły aż z dwóch słynnych horrorów: „Oka” (2002) braci Pang oraz „Oszukać
przeznaczenie” (2000).
Obraz filipińskiego kina grozy
nie byłby pełny gdybyśmy nie wspomnieli przynajmniej kilku filmów, które
zdecydowanie wyróżniają się spośród całej masy niskobudżetowych produkcji. Jedną
z nich jest debiut Mike`a de Leona, „The
Rites of May” (“Itim”, 1976) wnikliwe studium poczucia winy i przemocy
przesiąknięte religijną symboliką. Ta ostatnia bardzo często pojawia się w
filipińskim kinie, m.in. w horrorach Geardo de Leona. Jest to zresztą bardzo
interesujący aspekt rodzimego kina, zwłaszcza dla Polaków, katolickiego
narodu., wymagający osobnej dogłębnej analizy. Warto jednak wiedzieć, że aż 80
% Filipińczyków to katolicy, ale jest to
katolicyzm, który nie zastąpił lokalnych pogańskich wierzeń, lecz został do
nich inkorporowany. Tę odrębność oddaje także mroczny horror de Leona, w którym
seanse spirytystyczne funkcjonują na równi z obrzędami chrześcijańskimi. Od
strony czysto filmowej w obrazie de Leona zachwyca fatalistyczny posępny
nastrój i kilka surrealistycznych scen sennych koszmarów (np. scena, gdy
bohater filmu zostaje otoczony przez ożywione figury Chrystusa).
Zmiany na lepsze, przynajmniej
jeśli mamy na myśli jakość filipińskich horrorów, przyniosły ostatnie lata. Bodaj
najsłynniejszym przedstawicielem fali udanych filmów grozy z Wysp Filipińskich
jest „The Echo” („Sigaw”, 2004) w
reżyserii Yama Laranasa. To pozornie jeszcze jedna ghost story o domu, w którym
straszy, w rzeczywistości młody reżyser w dobrze znany schemat wpisuje historię
o społecznym wymiarze. Opowiada bowiem o domowej przemocy, ale jeszcze bardziej
interesują go reakcje sąsiadów. Czy słysząc odgłosy awantury, krzyki pomocy,
odgłosy walki powinniśmy podkręcić głośność telewizora czy zainteresować się
sytuacją, bo być może ktoś będzie potrzebował naszej pomocy? Laranas zadaje
pytania o tragiczne konsekwencje daleko posuniętego konformizmu i pokazuje brak
obywatelskiej odpowiedzialności za innych, a przy tym nie zapomina o
nastrojowej grozie, utrzymanej w stylu japońskich horrorów. „The Echo” tak bardzo spodobało się na
świecie, że Filipińczyk został zaproszony przez Amerykanów w 2008 r. do
realizacji remake`u oryginału. Po powrocie do ojczyzny wyreżyserował horror „Patient X” (2009), w którym starał
się, niestety bez większego powodzenia, połączyć opowieść o zombie z legendą aswanga. Najnowszy film filipińskiego
reżysera, „The Road” (2011) jest
opowieścią o serii tajemniczych zaginięć i zbrodni związanych z pewną
zapomnianą, tytułową drogą. 30 października 2011 r. obraz Laranas zadebiutował
w filipińskich kinach, lecz wciąż czeka na międzynarodową premierę.
Warty uwagi jest także horror Chito
S. Roño, „Feng Shui” (2004) - opowieść, której akcja koncentruje się wokół
przeklętego przedmiotu, którym jest ba gua - ośmiokąt z małym lusterkiem
w środku o szerokim zastosowaniu. Bo zarówno i w chińskiej sztuce aranżacji
otoczenia (feng shui), i w magii,
sztukach walki (Bagua Zhang),
nawigacji, ale ba-gua to także coś więcej
niż przedmiot, bo także koncepcja filozoficzna wykorzystywana w taoistycznej
filozofii. W filmie Roño jest jednak rekwizytem grozy, który przynosi szczęście
jego właścicielowi, natomiast wszystkim pozostałym osobom, przeglądającym się w
jego malutkim lusterku, tragiczną śmierć. Bohaterka filmu Joy, która przez
przypadek znalazła ów niezwykły przedmiot umieszcza go na frontowej ścianie
nowego domu, w którym wraz z mężem i dziećmi zamieszkała. Odkąd ba-gua dostała się w ręce Joy, bohaterce
i jej najbliższym szczęści się ponad miarę. Wszystko ma jednak swoją cenę.
Wkrótce w domu bohaterki zaczynają się dziać dziwne rzeczy… Umierają kolejne
osoby, a do okien rezydencji Joy zaglądają zmarli…
Horror Roño jest w istocie opowieścią o szczęściu, o tym co sprawia, że
niektórzy rodzą się w czepku a innych pech nie odstępuje na krok. Film zadaje
też poważniejsze pytanie: o to czym jest szczęście (pieniądze, zdrowie?) oraz
czy i jaką cenę trzeba zapłacić za uśmiech losu. Co by nie powiedzieć, tego
rodzaju pytania skłaniające do refleksyjnej zadumy, nie pojawiają się często w
horrorze.
Kolejny horror, który wybija się
ponad przeciętność to „Kutob” (reż. Jose Javier Reyes, 2005). Obraz ten
poniekąd zahacza o nurt „naśladowczy”, bowiem jego fabuła to reinterpretacja
jednego z wątków znanych z arcydzieła Alfreda Hitchcocka, „Psychoza” (1960).
Bohater filipińskiego horroru, Lemuel, jest młodym mężczyzną całkowicie
zdominowanym przez apodyktyczną ciotkę. Gdy chłopak zakochuje się w atrakcyjnej
Erice, ciotka ostrzega go, że jest jedynie zabawką w ręku dziewczyny, ale Leumel
jest szczęśliwy jak nigdy w życiu. Kiedy Erica powraca do swego chłopaka a
ostrzeżenie ciotki okazują się spełnionym proroctwem, Lemuel kompletnie załamuje
się. Jego ukryta psychoza eksploduje krwawym szałem, za które zapłacić życiem
będzie musiało wiele osób.
„Kutob” to kawał porządnego psychologicznego kina grozy, które nie
epatuje psychicznymi zaburzeniami dla doraźnego efektu, lecz jest przejmującą
opowieścią o potrzebie miłości i patologicznej samotności. Sceny grozy są
krwawe i gwałtowne, lecz w pamięci pozostaje scena, gdy Lemuel próbuje wcisnąć
Rinie, dziewczynie praktycznie obcej, małego szczeniaka, by ta tylko go
zaakceptowała. Bardziej przejmujące niż przerażające są również sceny rozmów z
ciotką, które nie zaskakują wprawdzie punetą, ale udanie wpisują się w opowieść
alienacji i samotności. Marvin Augustin za rolę Lemuela zgarnął jak najbardziej
zasłużenie wiele krajowych nagród.
Do kategorii “horror
psychologiczny” można także zaliczyć film Ato Bautisty, „Blackout” (2007). Ten horror zaskakuje pod wieloma względami.
Przede wszystkim jest to obraz, który zwraca uwagę formalną ascezą, wręcz
minimalizmem. Niewielka obsada, kilka wnętrz, sporo statycznych ujęć, prosty montaż
mogłyby w przypadku wielu filmów być zabójcze, ale nie w historii, którą przedstawia
Batistuta. Bohaterem jest Gil, alkoholik i bezrobotny (kolejna niespodzianka),
który samotnie wychowuje kilkuletniego syna. Żona miała dosyć życia z wiecznie
pijanym i nie potrafiącym utrzymać żadnej pracy mężem i go w końcu zostawiła. Pewnego razu w stanie nietrzeźwości wycofując
samochód, Gill śmiertelnie potrąca córkę, sąsiadki, małą Isabel. Postanawia ukryć
ciało dziewczynki w opuszczonym pobliskim budynku i zapomnieć o nieszczęśliwym
wypadku. Rzecz jasna, szybko okazuje się być to niemożliwe. W okolicy słychać
płacz dziecka, syn twierdzi, że bawi się z Isabelą, a matka dziewczynki
nieustannie go nachodzi. Sęk w tym, że Gil już dawno zatracił poczucie rzeczywistości
i nie wiem co jest prawdą a co wytworem jego pogrążającego się w alkoholowej psychozie
umysłu.
„Blackout” jest wymagającym filmem. Reżyser nie oszczędza widzom
wielu „martwych scen”, w których nic się nie dzieje. Wiele scen ukazuje
bohatera próbującego bezskutecznie stanąć na nogi, są w filmie sceny
bezowocnego dodzwonienia się do żony, odkładającej słuchawkę telefonu po
usłyszeniu głosu Gila, wiele scen to typowe sceny z „gadającymi głowami”,
niektóre zdjęcia są nieostre, a sceneria to brudne rozpadające się rudery, w
których wegetują bohaterowie. Ale wszystkie te czynniki pracują na ostateczny
niezwykle intensywny i przygnębiający nastrój filmu, ukazującego bez żadnych
upiększeń, beznadzieję wegetacji wyrzuconych na margines społeczeństwa
bohaterów. Sensacyjna intryga przywodząca na myśl typową ghost story o zemście
zza grobu oraz zaskakująca finałowa puenta (której można się domyślić z wyprzedzeniem)
nie są najważniejsze w tym przejmującym filmie. Bo „Blackout” to poruszające studium alkoholizmu i choroby
psychicznej, które na długo pozostaje w pamięci.
Oryginalnym, osobnym filmem jest
natomiast „Vampire of Quezon City”
(2006) wyreżyserowany przez Khvana Delacruz`s. W tytułowym mieście krwawe żniwo
wśród młodych kobiet zbiera seryjny morderca, ale jeśli wydaje się nam, że to
początek streszczenia filipińskiej wersji „Milczenia owiec” czy „Siedem”, to
jesteśmy w błędzie. Czarno-biały film Delacruz`s to eksperyment, opowieść
łącząca elementy kina dokumentalnego („gadające głowy”) z brutalnym kinem
eksploatacji i symboliką (nierzadko o charakterze religijnym – np. szczur
przybity do krucyfiksu). W „Vampire of
Quezon City” klasyczna fabuła o przyczynowo-skutkowej narracji nie
istnieje, są jedynie obrazy, fragmenty scen, wywiady z prowadzącym śledztwo
detektywem oraz seryjnym mordercą, o którym do końca nie wiadomo czy jest
istotą ludzką czy raczej bytem nadprzyrodzonym - krwiożerczym aswangiem. Trudne w odbiorze,
niezależne kino artystyczne, ale zarazem
znaczący sygnał, że filipińska groza rozwija się także poza głównym, czysto
rozrywkowym nurtem.
Na koniec kilka słów podsumowania.
Kino grozy z Filipin to nie tylko niskobudżetowe filmy, choć nie da się ukryć,
że w dziejach rodzimego horroru stanowiły one znaczną grupę, lecz coraz
częściej także ambitne przedsięwzięcia, mające za cel coś więcej niż
dostarczanie niezobowiązującej rozrywki. „The Rites of Maya”, „The Echo” czy
„Blackout” stanowią bowiem ważki głos w dyskusji na tematy społeczne czy
kulturowe. Gdyby jednak chcieć poszukać jakiegoś słowa-klucza dla całego
filipińskiego kina (w tym grozy), to mogłaby nim zostać „hybrydowość”
(„hybridity”). Tego rodzaju tezę w eseju poświeconym kinematografii
filipińskiej prezentuje Jose B. Capino (1).
Jego zdaniem zarówno społeczeństwo, jak i
kultura oraz odzwierciedlające ich oblicze kino są mieszaniną
najprzeróżniejszych wpływów. W filmie są one widoczne przede wszystkim w wielogatunkowości
oraz w wielotematyczności. I właśnie w tej różnorodności tkwi największa siła
filipińskiego horroru, pozwalająca z nadzieją spoglądać w przyszłość.
PRZYPISY:
(1) Por. Anne Tereska Ciecko (red.),
Contemporary Asian Cinema: Popular Culture in a Global Frame, s. 32-44.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz