niedziela, 18 grudnia 2011

FILIPIŃSKIE KINO GROZY Cz. 3: Horror współczesny



Ale nie samym folklorem i wampirami filipiński horror żyje. Dużym powodzeniem wśród widzów cieszą się także nowelowe filmy grozy (potocznie zwane „antologiami”).  Pierwszą taką produkcją było „Gabi ng lagim” (1960), składający się aż z  czterech nowel. Tylko w 1960 r. powstały jeszcze trzy tego rodzaju filmy, a forma tego rodzaju filmowej prezentacji popularna jest po dziś dzień (m.in. „Matakot ka sa karma”, 2006). Cieszącą się największym powodzeniem antologią stał się horror „Shake, Rattle & Roll” (1984) wyreżyserowany przez trójkę reżyserów. Film tak bardzo spodobał się publiczności, że doczekał się aż dwunastu części (ostatnia pochodzi z 2010 r.) Pierwsza składał się z trzech nowel: „Baso” (reż. Emmanuel H. Borlaza), „Pridyider” (reż. Ishmael Bernal), oraz „Manananggal” (reż. Peque Gallaga). Najbardziej niezwykłą opowieścią była druga historia, w której nawiedzona…lodówka pożerała każdego, kto do zajrzał do jej środka. „Baso” to typowa ghost story o zemście zza grobu a nowela trzecia to kolejna opowieść o filipińskim wampirze manananggalu. Pierwszy film serii ustanowił dwie podstawowe kanony: każda następna część składała się z trzech nowel oraz przynajmniej jedna z nich nawiązywała do rodzimego folkloru.   


Filipińskie kino zaskakuje swoim bogactwem. Bo oprócz najbardziej popularnych odmian horroru, o których już wspomniałem znajdziemy w nim również obrazy, reprezentujące także inne nurty kina grozy, choć nie tak licznie. I tak „Kung bakit dugo ang kulay ng gabi” (1973) jest jedynym z pierwszych filmów o zombie (istota „zombiepodobna” pojawia się także w „Mad Doctor of Blood Island” E. Romero). W Filipinach powstało też kilka monster movie. „Tuko sa Madre Kakaw” (reż. Richard Abelardo, 1959) to filipińska odpowiedź na japońską „Godzilę” a Valentina (reż. Santiago Garcia, 1989) jest opowieścią o kobiecie- gorgonie. „Devil Woman” (reż. Jose Flores Sibal,1970) jest z kolei historią zemsty pewnej wiedźmy, która wysyła na mieszkańcowi woski jadowite węże. O „Anak ni Zuma” (reż. Ben Yalung, 1987) warto wspomnieć, ponieważ jest to filmowe kuriozum. Idiotyczna fabuła, tandetna gumowa charakteryzacja oraz amatorska realizacja pozwalają ten obraz zaliczyć do kategorii „trash  movie” (film-śmieć). Wspominam o tym przedsięwzięciu, bo gdyby „horror” Yalunga mógł liczyć na lepszą dystrybucję, wówczas z pewnością zyskałby status „kultowego”. Dla porządku dodajmy, że „Anak ni Zuma” to sequel, równie kuriozalnego, opartego na popularnym komiksie, filmu „Zuma” (reż. Jun Raquiza, 1985). Warto mieć też świadomość, ze wymienione tytuły to ledwie wierzchołek olbrzymiej góry, jaką stanowią filmy nurtu „trash”. Miłośników tego rodzaju kina odsyłam do dokładniejszego zapoznania się z twórczością twórcy „Anak ni Zuma”, Bena Yalunga, który ma w dorobku m.in. kilka obrazów religijnej eksploatacji.


Filipińczycy zrealizowali też wiele własnych wersji zagranicznych przebojów kina grozy. Miejscowa odmianą historii o Dzwonniku z Notre Dame jest „Kampanerang Kuba” (reż. Nilo Saez, 1973). Pochodzący z 2007 r. „Signos” (reż. Aloy Adlawan ) to jedna z najnowszych produkcji, która pod wieloma względami przypomina amerykańską „Przepowiednie”(2002) Marka Pelligntona z Richardem Gere.  Jeden z najnowszych filmów grozy „Sundo” (reż. Topel Lee, 2009) powiela natomiast pomysły aż z dwóch słynnych horrorów: „Oka” (2002) braci Pang oraz „Oszukać przeznaczenie” (2000).


Obraz filipińskiego kina grozy nie byłby pełny gdybyśmy nie wspomnieli przynajmniej kilku filmów, które zdecydowanie wyróżniają się spośród całej masy niskobudżetowych produkcji. Jedną z nich jest  debiut Mike`a de Leona,  „The Rites of May” (“Itim”, 1976) wnikliwe studium poczucia winy i przemocy przesiąknięte religijną symboliką. Ta ostatnia bardzo często pojawia się w filipińskim kinie, m.in. w horrorach Geardo de Leona. Jest to zresztą bardzo interesujący aspekt rodzimego kina, zwłaszcza dla Polaków, katolickiego narodu., wymagający osobnej dogłębnej analizy. Warto jednak wiedzieć, że aż 80 %  Filipińczyków to katolicy, ale jest to katolicyzm, który nie zastąpił lokalnych pogańskich wierzeń, lecz został do nich inkorporowany. Tę odrębność oddaje także mroczny horror de Leona, w którym seanse spirytystyczne funkcjonują na równi z obrzędami chrześcijańskimi. Od strony czysto filmowej w obrazie de Leona zachwyca fatalistyczny posępny nastrój i kilka surrealistycznych scen sennych koszmarów (np. scena, gdy bohater filmu zostaje otoczony przez ożywione figury Chrystusa).


Zmiany na lepsze, przynajmniej jeśli mamy na myśli jakość filipińskich horrorów, przyniosły ostatnie lata. Bodaj najsłynniejszym przedstawicielem fali udanych filmów grozy z Wysp Filipińskich jest „The Echo” („Sigaw”, 2004) w reżyserii Yama Laranasa. To pozornie jeszcze jedna ghost story o domu, w którym straszy, w rzeczywistości młody reżyser w dobrze znany schemat wpisuje historię o społecznym wymiarze. Opowiada bowiem o domowej przemocy, ale jeszcze bardziej interesują go reakcje sąsiadów. Czy słysząc odgłosy awantury, krzyki pomocy, odgłosy walki powinniśmy podkręcić głośność telewizora czy zainteresować się sytuacją, bo być może ktoś będzie potrzebował naszej pomocy? Laranas zadaje pytania o tragiczne konsekwencje daleko posuniętego konformizmu i pokazuje brak obywatelskiej odpowiedzialności za innych, a przy tym nie zapomina o nastrojowej grozie, utrzymanej w stylu japońskich horrorów. „The Echo” tak bardzo spodobało się na świecie, że Filipińczyk został zaproszony przez Amerykanów w 2008 r. do realizacji remake`u oryginału. Po powrocie do ojczyzny wyreżyserował horror „Patient X” (2009), w którym starał się, niestety bez większego powodzenia, połączyć opowieść o zombie z legendą aswanga. Najnowszy film filipińskiego reżysera, „The Road” (2011) jest opowieścią o serii tajemniczych zaginięć i zbrodni związanych z pewną zapomnianą, tytułową drogą. 30 października 2011 r. obraz Laranas zadebiutował w filipińskich kinach, lecz wciąż czeka na międzynarodową premierę.


Warty uwagi jest także horror Chito S. Roño, „Feng Shui” (2004) -  opowieść, której akcja koncentruje się wokół przeklętego przedmiotu, którym jest ba gua - ośmiokąt z małym lusterkiem w środku o szerokim zastosowaniu. Bo zarówno i w chińskiej sztuce aranżacji otoczenia (feng shui), i w magii, sztukach walki (Bagua Zhang), nawigacji, ale ba-gua to także coś więcej niż przedmiot, bo także koncepcja filozoficzna wykorzystywana w taoistycznej filozofii. W filmie Roño jest jednak rekwizytem grozy, który przynosi szczęście jego właścicielowi, natomiast wszystkim pozostałym osobom, przeglądającym się w jego malutkim lusterku, tragiczną śmierć. Bohaterka filmu Joy, która przez przypadek znalazła ów niezwykły przedmiot umieszcza go na frontowej ścianie nowego domu, w którym wraz z mężem i dziećmi zamieszkała. Odkąd ba-gua dostała się w ręce Joy, bohaterce i jej najbliższym szczęści się ponad miarę. Wszystko ma jednak swoją cenę. Wkrótce w domu bohaterki zaczynają się dziać dziwne rzeczy… Umierają kolejne osoby, a do okien rezydencji Joy zaglądają zmarli…

Horror Roño jest w istocie opowieścią o szczęściu, o tym co sprawia, że niektórzy rodzą się w czepku a innych pech nie odstępuje na krok. Film zadaje też poważniejsze pytanie: o to czym jest szczęście (pieniądze, zdrowie?) oraz czy i jaką cenę trzeba zapłacić za uśmiech losu. Co by nie powiedzieć, tego rodzaju pytania skłaniające do refleksyjnej zadumy, nie pojawiają się często w horrorze.


Kolejny horror, który wybija się ponad przeciętność to „Kutob” (reż. Jose Javier Reyes, 2005). Obraz ten poniekąd zahacza o nurt „naśladowczy”, bowiem jego fabuła to reinterpretacja jednego z wątków znanych z arcydzieła Alfreda Hitchcocka, „Psychoza” (1960). Bohater filipińskiego horroru, Lemuel, jest młodym mężczyzną całkowicie zdominowanym przez apodyktyczną ciotkę. Gdy chłopak zakochuje się w atrakcyjnej Erice, ciotka ostrzega go, że jest jedynie zabawką w ręku dziewczyny, ale Leumel jest szczęśliwy jak nigdy w życiu. Kiedy Erica powraca do swego chłopaka a ostrzeżenie ciotki okazują się spełnionym proroctwem, Lemuel kompletnie załamuje się. Jego ukryta psychoza eksploduje krwawym szałem, za które zapłacić życiem będzie musiało wiele osób.

„Kutob” to kawał porządnego psychologicznego kina grozy, które nie epatuje psychicznymi zaburzeniami dla doraźnego efektu, lecz jest przejmującą opowieścią o potrzebie miłości i patologicznej samotności. Sceny grozy są krwawe i gwałtowne, lecz w pamięci pozostaje scena, gdy Lemuel próbuje wcisnąć Rinie, dziewczynie praktycznie obcej, małego szczeniaka, by ta tylko go zaakceptowała. Bardziej przejmujące niż przerażające są również sceny rozmów z ciotką, które nie zaskakują wprawdzie punetą, ale udanie wpisują się w opowieść alienacji i samotności. Marvin Augustin za rolę Lemuela zgarnął jak najbardziej zasłużenie wiele krajowych nagród.


Do kategorii “horror psychologiczny” można także zaliczyć film Ato Bautisty, „Blackout” (2007). Ten horror zaskakuje pod wieloma względami. Przede wszystkim jest to obraz, który zwraca uwagę formalną ascezą, wręcz minimalizmem. Niewielka obsada, kilka wnętrz, sporo statycznych ujęć, prosty montaż mogłyby w przypadku wielu filmów być zabójcze, ale nie w historii, którą przedstawia Batistuta. Bohaterem jest Gil, alkoholik i bezrobotny (kolejna niespodzianka), który samotnie wychowuje kilkuletniego syna. Żona miała dosyć życia z wiecznie pijanym i nie potrafiącym utrzymać żadnej pracy mężem i go w końcu zostawiła.  Pewnego razu w stanie nietrzeźwości wycofując samochód, Gill śmiertelnie potrąca córkę, sąsiadki, małą Isabel. Postanawia ukryć ciało dziewczynki w opuszczonym pobliskim budynku i zapomnieć o nieszczęśliwym wypadku. Rzecz jasna, szybko okazuje się być to niemożliwe. W okolicy słychać płacz dziecka, syn twierdzi, że bawi się z Isabelą, a matka dziewczynki nieustannie go nachodzi. Sęk w tym, że Gil już dawno zatracił poczucie rzeczywistości i nie wiem co jest prawdą a co wytworem jego pogrążającego się w alkoholowej psychozie umysłu.

„Blackout” jest wymagającym filmem. Reżyser nie oszczędza widzom wielu „martwych scen”, w których nic się nie dzieje. Wiele scen ukazuje bohatera próbującego bezskutecznie stanąć na nogi, są w filmie sceny bezowocnego dodzwonienia się do żony, odkładającej słuchawkę telefonu po usłyszeniu głosu Gila, wiele scen to typowe sceny z „gadającymi głowami”, niektóre zdjęcia są nieostre, a sceneria to brudne rozpadające się rudery, w których wegetują bohaterowie. Ale wszystkie te czynniki pracują na ostateczny niezwykle intensywny i przygnębiający nastrój filmu, ukazującego bez żadnych upiększeń, beznadzieję wegetacji wyrzuconych na margines społeczeństwa bohaterów. Sensacyjna intryga przywodząca na myśl typową ghost story o zemście zza grobu oraz zaskakująca finałowa puenta (której można się domyślić z wyprzedzeniem) nie są najważniejsze w tym przejmującym filmie. Bo „Blackout” to poruszające studium alkoholizmu i choroby psychicznej, które na długo pozostaje w pamięci. 


Oryginalnym, osobnym filmem jest natomiast „Vampire of Quezon City” (2006) wyreżyserowany przez Khvana Delacruz`s. W tytułowym mieście krwawe żniwo wśród młodych kobiet zbiera seryjny morderca, ale jeśli wydaje się nam, że to początek streszczenia filipińskiej wersji „Milczenia owiec” czy „Siedem”, to jesteśmy w błędzie. Czarno-biały film Delacruz`s to eksperyment, opowieść łącząca elementy kina dokumentalnego („gadające głowy”) z brutalnym kinem eksploatacji i symboliką (nierzadko o charakterze religijnym – np. szczur przybity do krucyfiksu). W „Vampire of Quezon City” klasyczna fabuła o przyczynowo-skutkowej narracji nie istnieje, są jedynie obrazy, fragmenty scen, wywiady z prowadzącym śledztwo detektywem oraz seryjnym mordercą, o którym do końca nie wiadomo czy jest istotą ludzką czy raczej bytem nadprzyrodzonym - krwiożerczym aswangiem. Trudne w odbiorze, niezależne  kino artystyczne, ale zarazem znaczący sygnał, że filipińska groza rozwija się także poza głównym, czysto rozrywkowym nurtem.    

Na koniec kilka słów podsumowania. Kino grozy z Filipin to nie tylko niskobudżetowe filmy, choć nie da się ukryć, że w dziejach rodzimego horroru stanowiły one znaczną grupę, lecz coraz częściej także ambitne przedsięwzięcia, mające za cel coś więcej niż dostarczanie niezobowiązującej rozrywki. „The Rites of Maya”, „The Echo” czy „Blackout” stanowią bowiem ważki głos w dyskusji na tematy społeczne czy kulturowe. Gdyby jednak chcieć poszukać jakiegoś słowa-klucza dla całego filipińskiego kina (w tym grozy), to mogłaby nim zostać „hybrydowość” („hybridity”). Tego rodzaju tezę w eseju poświeconym kinematografii filipińskiej prezentuje Jose B. Capino (1). Jego zdaniem zarówno społeczeństwo, jak i  kultura oraz odzwierciedlające ich oblicze kino są mieszaniną najprzeróżniejszych wpływów. W filmie są one widoczne przede wszystkim w wielogatunkowości oraz w wielotematyczności. I właśnie w tej różnorodności tkwi największa siła filipińskiego horroru, pozwalająca z nadzieją spoglądać w przyszłość.  


PRZYPISY:


(1) Por. Anne Tereska Ciecko (red.), Contemporary Asian Cinema: Popular Culture in a Global Frame, s. 32-44.

 



Brak komentarzy :

Prześlij komentarz