Koniec roku to tradycyjna pora
wszelkiego rodzaju podsumowań, zestawień i list the best of. I ja się w tę
tradycję wpisuję, lecz nie zamierzam Was zanudzać tym, co znajdziecie na każdym
większym portalu poświeconym kinu czy na co drugim blogu o tematyce filmowej,
czyli zestawem najlepszych filmów minionego roku. Proponuję coś znacznie
ciekawszego, bo rzadziej pojawiającego się – TOP 10 Najlepszych reżyserów horrorów
(azjatyckich). Dlaczego tylko horrorów? Pomysł aby wybrać dziesiątkę the best
of twórców filmowych niezależnie od uprawianego gatunku upadł z trzech powodów.
Po pierwsze tłok w pierwszej „10” byłby zbyt wielki – aż tylu byłoby
kandydatów, po drugie: nigdy w doborze filmów nie kieruję się nazwiskiem
reżysera, lecz wartością danego filmu, a to oznacza, że nie znam na wylot
filmografii wielu z nich. Po trzecie zaś dlatego, że lubię kino grozy i
naprawdę się na nim znam, zwłaszcza gdy chodzi o Daleki Wschód.
I tak możecie zapoznać się z TOP
10 moim zdaniem najlepszych twórców azjatyckiej grozy. Jedyne kryterium jakie
przyjąłem, to wykazanie się co najmniej dwoma wartymi uwagi horrorami w
dorobku. Jest bowiem całe mnóstwo reżyserów, którzy zrealizowali – czasem nawet
rewelacyjny – ale tylko jeden horror, a potem albo zarzucili gatunek grozy albo
wciąż czekają na natchnienie.
Kolejność na liście może nie taka
znów przypadkowa.
KIYOSHI KUROSAWA
Mistrz Tajemnicy
Dlaczego? Odpowiedź jest prosta: ponieważ zamierzam napisać o nim
książkę. A bardziej rozbudowane uzasadnienie? Ponieważ Kiyoshi Kurosawa
przywraca wiarę w horror jako dzieło sztuki. Być może dlatego, że dla twórcy
„Pulse” gatunek grozy nie jest celem, raczej plastyczną masą, którą urabia swym
niepowtarzalnym, wyjątkowym stylem i specyficznym podejściem do materii kina.
Mimo takiego „użytkowego” traktowania gatunku horroru, we współczesnej filmowej
grozie jest jednym z nielicznych, któremu udało się wydobyć esencję strachu,
dotrzeć do jego źródeł i istoty. Jak zdołał to osiągnąć? Odpowiedź tkwi w
niebywałej artystycznej samoświadomości Kurosawy. Kurosawa jest bowiem
przykładem rzadkiego rodzaju filmowców, którzy mają pełną świadomość
niedoskonałości filmowego przekazu. On doskonale wie, że kino nigdy nie pokaże
całej złożoności prawdziwego świata – kino zawsze pokazuje jego fragment, a pokazując
fragment w taki czy inny sposób zafałszowuje rzeczywistość. Z drugiej strony
operowanie fragmentem, drobnym wycinkiem rzeczywistości, które obejmuje oko
kamery, może stanowić narzędzie komunikacji z widzem zaskakująco bogatym w
treści. Tym sposobem Kurosawa czyni widza partnerem w filmowym dyskursie, odwołuje
się bowiem do jego inteligencji, wyobraźni i wrażliwości. Widz sam musi dopowiedzieć
sobie to, co nie pokazane, sam ułożyć fragmenty puzzli, które podrzuca mu
reżyser. Taka metoda służy jednak znakomicie filmowej grozie. Bo gdzie czają
się najstraszniejsze, najpotworniejsze demony? Na ekranie? Kryją się w ludzkim
umyśle, w wyobraźni odbiorcy. I Japończyk tylko nie robi nic więcej jak
prowokuje je, by wyszły z mrocznych zakamarków umysłu odbiorcy. Ponadto „metoda
Kurosawy” – część zamiast całości - umożliwia twórcy, to co wydaje się niemożliwe
– operując konkretem obrazu Kurosawa potrafi pokazać na ekranie niewidzialną,
nieuchwytną Tajemnicę. W kinie ta sztuka udała się chyba tylko Peter`owi Weir`owi
w „Piknku nad Wiszącą Skałą”.
Nie można nie znać: „Cure”(1997), „Charisma”(2000), „Pulse”(2001),
„Seance” (film TV, 2001), „Retribution” (2006) ewentualnie “Loft” (2005)
SHION SONO
Poeta koszmarów
Dlaczego? Choć Shion Sono nie realizuje horrorów w potocznym
rozumieniu (może z wyjątkiem „Exte: Hair Extension” ), filmy Japończyka
sponiewierały mnie bardziej niż niejeden shocker made in Japan (dla nie
wtajemniczonych: nikt na świecie nie kręci bardziej szokujących filmów niż
Japończycy). Czy to dobrze? Bardzo dobrze! Wychodzę z założenia, że sztuka –
obojętnie czy filmowa czy jakkolwiek inna - która nie wywołuje emocji, nie jest nic warta.
A Sono to mistrz emocjonalnego rollecoastera; facet, któremu udało się dotrzeć
do jądra ciemności, do trzewi wypatroszonego człowieczeństwa. Można by
podejrzewać, że nurzając się w brudzie ludzkiej przemocy i pożądliwości
wyzbytej z jakichkolwiek moralnych hamulców, w patologiach i perwersjach, szaleństwach
i obłędzie, Sono nie mógł się nie splugawić. A on się właśnie nie splugawił.
Choć jego filmy (w każdym razie te najbardziej znane) to ponure, obłąkańcze
wyprawy na dno piekła - piekła, którym zawsze są ludzie, twórca „Strange
Circus” pozostaje artystą a jego filmy dziełami sztuki. Bo Sono nie jest
nieudolnym pseudoartystą, nadrabiającym jałowość i mizerię swych propozycji
odrażającą dosłownością; Sono to artysta pełną gębą. Jest artystą o duszy
barokowego poety, o wrażliwość zasmuconego degradacją japońskiego społeczeństwa
moralisty a także wyrafinowanym estetą ze skłonnością do groteski w stylu ero
guro. Sono nie kręci horrorów, ale swymi gorzko-ironicznymi traktami o
człowieku zagubionym w dżungli życia dociera do istoty grozy; grozy
człowieczeństwa, które wymknęło się z kulturowo-społecznego kagańca.
Nie można nie znać: „Sucide Club”(2002), „Noriko`s
Dinner Table”(2005), „Strange Circus”(2005), “Exte: Hair Extension” (2007),
„Love Exposure” (2008), „Cold Fish” (2010), „Guilty of Romance” (2011).
TAKASHI MIIKE
Twórca totalny
Dlaczego? Takashi Miike wyreżyserował właściwie tylko jeden
klasyczny horror – „One Missed Call” (który w istocie wcale nie był klasyczny,
bo to pastisz J-horroru). Ma również w dorobku kilka „dziwnych” horrorów:
„Audtition”, „Gozu”, „Visitor Q”, „The Great Yokai War”, nowele: „The Box”, „Imprint” oraz całe
mnóstwo filmów z końską dawką przemocy („Ichi - The Killer”, „Izo” itp.). I
choć to nie horrory, to przemoc i poetyka szoku, zbliża te filmy do kina gore.
Ale padło pytanie: dlaczego? Widzowie na
całym świecie (ostatnio nawet coraz częściej w rodzimej Japonii) kochają
Takashiego Miike za jego postmodernistyczne szaleństwo nie uznające żadnych
estetycznych ograniczeń, za jego bezkompromisowość i odwagę w drążeniu
mrocznych aspektów japońskiego społeczeństwa i obnażaniu głupoty i miałkości
rodzimej pop kultury, za jego kultowość, za wisielczy humor i za
nieobliczalność. A ja kocham Miike za jego przewrotną inteligencję. Spoglądając
na karierę Japończyka można dojść do wniosku, że jest cholernie nie stały w
uczuciach. A bo to raz romansuje z kinem eksploatacji („Visitor Q”) a już za
chwilę umizguje się do kina komercyjnego („One Missed Call” czy produkcje z
ostatnich lat). Ot, takie miotanie się między pokazywaniem jęzora publiczności
a schlebianiem jej gustom. Ale to mylne wrażenie. W tym szaleństwie jest metoda
a karierą Miike nie kieruję przypadek, lecz przemyślana strategia. Strategia
nie jest skomplikowana: chodzi o to, aby uciec przed gombrowiczowską gębą, by
nie dać się zamknąć w żadnej szufladce i by osiągnąć ideał twórcy totalnego.
Kim jest twórca totalny? To, ktoś kto wciąż się rozwija i doskonali, to ktoś,
kto nie zamyka się na żadne artystyczne wyzwanie, to ktoś, kto swym
charakterystycznym stylem odciska artystyczne piętno na swych dziełach tak, że
nikt nie pomyli ich z niczym innym. To ktoś taki, jak Takashi Miike.
Nie można nie znać: „Audtition”(1999), „Visitor Q” (2001), “Ichi
The Killer”(2001), “The Happines of the
Katakuris” (2001), „Gozu”(2003), “One Missed Call” (2003). “Izo” (2004), „The Great Yokai War”(2005) oraz nowele: “The
Box” (w “Three…Extremes”, 2004), “Imprint” (w “Masters of Horror”, sezon I,
2005)
KIM JI-WOON
Rzemieślnik-artysta
Dlaczego? Zasadne pytanie zwłaszcza, że Kim Ji-woon powszechnie
znany jest z realizacji tylko jednego horroru. Ale jaki to jest horror! „A Tale
Of Two Sisters” to arcydzieło azjatyckiego kina grozy i już ten fakt stanowi
wystarczający powód, by zamieścić Kima na liście mistrzów azjatyckiej grozy.
Ale to nie jedyny powód. Koreańczyk ma bowiem w dorobku znakomitą nowele
„Memories” z antologii „Three…” oraz jest twórcą hiperbrutalnego thrillera „I
Saw The Devil”. O grozę ocierała się także czarna komedia „The Quiet Family”.
Istotniejsze jednak od stosownej liczebności tytułów grozy jest osoba reżysera.
Kim Ji-woon to taki koreański Steven Spielberg, ponieważ czy to realizuje
komedię sportową, czy gangsterski film zemsty czy też western osiąga
artystyczny i komercyjny sukces. W czym tkwi tajemnica sukcesu? W absolutnej
realizacyjnej perfekcji, w bezbłędnej znajomości reguł gatunku (mistrz
stylizacji), z którym się mierzy oraz z intuicyjnym, niebywałym wyczuciem
filmowej materii. Kim należy do tych twórców, którzy potrafią myśleć i patrzeć
filmowymi obrazami. Jego filmy są opowiedziane zawsze w sposób maksymalnie
optymalny i choć - podobnie jak u Spielberga - nie są on szczególnie głębokie i
odkrywcze, to zachwycają filmową magią. Kim osiąga bowiem tak wielką biegłość w
filmowym rzemiośle, że staje się ona sztuką. Rzemieślnik, który jest artystą.
Nie można nie znać: „The Quiet Family” (1998) „A Tale
of Two Sisters” (2003), „I Saw The Devil”(2010) oraz nowela „Memories” (w „Three”,
2002)
NOBOU NAKAGAWA
Ojciec wszystkiego, co najlepsze w japońskim kinie grozy.
Dlaczego? Ponieważ był pierwszy i w wielu aspektach filmowego
straszenia pozostaje wciąż najlepszy. Nakagawa wyreżyserował nie tylko
nastrojowe opowieści o duchach, szukających zemsty na śmiertelnikach, ale
okraszał je makabrą i surrealistycznymi pomysłami typowymi dla kina spod znaku
Noboru Iguchiego i Yoshihiro Nishimury. Wystarczy obejrzeć jego najsłynniejsze
filmy: „The Ghost of Yotsuya” (1959)
czy „The Sinners from Hell” (1960),
aby przekonać się, że potrafił w magiczny sposób budować z pomocą światła i
cieni, montażu i niezwykle ruchliwej jak na ówczesne lata kamery niesamowitą
atmosferę grozy, jednocześnie podkreślając ją surrealistyczną scenografią (np.
pokój zamieniający się w brzeg krwawej rzeki w „The Ghost of Yotsuya” czy morze
głów-grzeszników w „The Sinners from Hell”). Lecz to nie wszystko. Wydawać by
się mogło, że podstawy konwencji J-horroru stworzyli Nakata i Shimizu, ale oni
tylko rozwinęli patenty na straszenie i pokazywanie upiorów wymyślone przez
Nakagawe. To on pierwszy pokazał ducha wolno zbliżającego się do
znieruchomiałej ze strachu ofiary, to w jego filmach po raz pierwszy pojawiła
się tajemnicza, skulona w kącie pokoju postać i to jego wersją „The Ghost of
Yotsuya” inspirował się Hideo Nakata, realizując „The Ring-Krąg”. Ale Nakagawa
okazał się prekursorem także na polu innych odmian horroru.„The Sinners from
Hell” (1960) był pierwszym w dziejach kina obrazem z elementami gore, a
„Vampire Moth”(1956) - pierwszym japońskim horrorem wampirycznym. Nakagawa nie
był artystą odkrywający nowe obszary filmowej wypowiedzi, on tylko dokonał
syntezy osiągnięć niemieckiego ekspresjonizmu i stylistyki brytyjskiej wytwórni
Hammera z poetyką teatru kabuki i rodzimym folklorem. Ta mieszanka Zachodu ze
Wschodem okazała się zabójcza i niebywale inspirująca dla pokoleń wielu
współczesnych reżyserów.
Nie można nie znać: „Ghost of Hanging in Utusunomiya”
(1956), „The Ghost of Kasane” (1956), „Black Cat Mansion”(1958), „The Ghost of
Yotsuya” (1959) „The Sinners from Hell” (1960),
„Ghost Story of the Snake Woman” (1968).
HIDEO NAKATA
Twórca (nie)
jednego filmu
Dlaczego? Obecność Hideo Nakaty w
poniższym zestawieniu wydaje się oczywistością, lecz ja twórczości
najsłynniejszego azjatyckiego horroru wszechczasów, „The Ring-Krąg” nie uznaję
za oczywistość. Z tej prostej przyczyny, że filmy Japończyka prezentują różne
gatunki i różny, choć prawie zawsze wysoki poziom. Prawie, bo druga część
amerykańskiej odnogi historii o nawiedzonej kasecie wideo zdecydowanie się
Nakacie nie udała. Ciężki jest jednak los twórcy, który błysnął dziełem, które
stał się czymś więcej niż tylko popularnym filmem. „The Ring-Krąg” stał się dla
Nakaty równie przeklęty jak kaseta wideo dla jego bohaterów. Zupełnie
niesłusznie został on uznany za twórcę jednego filmu, mimo iż „Dark Water” był
obrazem o wiele bardziej niejednoznacznym, „Kaidan” – obrazem fascynująco
pięknym, „Death Note: L Change The World” – przebojowym a „The Incite Mill” –
całkiem przyzwoitym game show thrillerem. Dodajmy do tego jeszcze niezwykle
interesujący dokument o legendzie kina pinku eiga Masaru Konumie, „Sadistic and
Masochistic” oraz Hitchcockowski w stylu thriller „Chaos”, a Nakata okaże się
twórcą zaskakująco wielowymiarowym i reżysersko niebywale sprawnym. Nie da się
jednak ukryć, że najlepszym filmem pozostaje „The Ring-Krąg” – absolutne
arcydzieło światowej grozy i jeden z najstraszniejszych filmów w dziejach
kina.
Nie można nie znać: „The Ring-Krąg”(1998), “Chaos” (2000), „Dark Water” (2002), „Kaidan”
(2007), „Death Note: L Change The World” (2007), „The Incite Mill”(2009)
HIN SING
'BILLY' TANG
Mistrz wcale
nie Trzeciej Kategorii
Dlaczego? Oto jeden z nieprzebranej
rzeszy filmowców, którego imię i nazwisko zna niewiele osób, za to jego filmy
całkiem pokaźne grono. W tym przypadku będzie to grono miłośników hongkońskiego
kina eksploatacji spod znaku Category 3. Hing Sing Tang lub po prostu Billy
Tang to jeden z mistrzów skrajnie brutalnego, bezkompromisowego w łamaniu
wszelkiego tabu kina z pogranicza sensacji i horroru. Billy Tang to także reżyser kultowych hongkońskich shockerów: „Dr Lamb”,
„Red To Kill” , „Brother of Drakness” i „Run and Kill”. Jeśli starczyło Wam odwagi
by obejrzeć, któryś z wymienionych filmów, to rekomendacja jest zbędna. Ale
jeśli wciąż tkwicie w nieświadomości, że najbrutalniejszy film o seryjnym
mordercy to „Siedem”, to wypada Was oświecić. W „Dr Lamb” pewien taksówkarz
porywa młode kobiety, następnie morduje je, ćwiartuje i kopuluje z ich
zwłokami. W „Red To Kill” inny morderca gwałci upośledzoną dziewczynę, w
„Brother of Darkness” recydywista wyrzuca swego syna przez okno, gwałci na
oczach rodziny żonę oraz dotkliwie bije ciężko chorą matkę, natomiast w „Run
and Kill” Tang nie szczędzi nam m.in. widoku palonego żywcem dziecka. To
wyliczenie może sugerować, że mamy do czynienia z jakimś psychopatą zza kamerą,
ale to mylne wrażenie. Tang bywa szokujący, ale nigdy nie gubi głębszego
kontekstu historii, jego filmy zawsze są solidnie osadzone w społecznej
rzeczywistości, bohaterowie psychologicznie umotywowani a jakość realizacji
należy do najlepszych w kinie Trzeciej Kategorii. Być może z tego powodu filmy
Tanga to emocjonalne killery, wiertła wsadzone w emocje widzów i ich
wrażliwość. Kto lubi kino łagodniejsze, bardziej gładkie i stonowane, nie
zagrzeje ani sekundy w bezwzględnym świecie morderców i szaleńców Billy`ego
Tanga. Lecz ci, którzy doceniają odwagę twórcy, nieodwracającego bojaźliwie
kamery przed złem współczesnego świata, z pewnością zasmakują w filmach
reżysera z Hongkongu
Nie można nie znać: „Dr Lamb” (1992), „Run
and Kill”(1993, to co prawda kino sensacyjne, ale dawka przemocy czyni ten obraz
interesującym także dla fanów horrorów), „Red To Kill”(1994), „Brother of
Drakness” (1994) oraz ewentualnie „Dial D for Demon” (1999)
TAKASHI
SHIMIZU
Ten, który
rzucił klątwę
Dlaczego? Przypadek Takashiego
Shimizu przypomina nieco Hideo Nakatę. Shimizu zasłynął jako twórca serii
„Ju-on”, po czym wyjechał do USA, by za dolary zmarnować genialny potencjał
japońskiej odnogi opowieści o Kayako i rzuconej przez nią klątwy. Gdy wrócił do
kraju nakręcił dla wielu kultowy – dla mnie pretensjonalny i nudny - „Marebito”
po czym Shimizu wyreżyserował jeszcze kilka filmów, z których żaden nie zrobił
furory ani u rodzimych widzów ani u miłośników Japończyka zagranicą. Wprawdzie
o „Shock Labyrinth” było głośno, ponieważ film był pierwszym japońskim horrorem
w 3D, lecz chaotyczna fabuła przekreśliła szansę na sukces. Interesująco
zapowiada się autorska wersja „Alicji w Krainie Czarów” – „Rabit Hole”, ale na
razie tylko się „zapowiada”. Dlaczego zatem sięgnąłem po Shimizu, skoro od
czasów japońskiej serii „Klątwy Ju-on” nie zrealizował nic równie udanego?
Ponieważ cztery film o Ju-on (dwa na video oraz dwa kinowe) w zupełności
wystarczą, by nazwisko Japończyka zapisało się złotymi zgłoskami w dziejach
światowego kina grozy. Seria „Ju-on” to przerażająca, a zarazem głęboko
przejmując opowieść o nieuchronności śmierci, o dojmującej samotności w obliczu
ostateczności. W czterech filmach z serii o nawiedzonym domu na przedmieściach
Tokio Shimzu zaprezentował się także jako jeden z autentycznych mistrzów
filmowego straszenia. Specjalnością reżysera stał się mistrzowski melanż
nastrojowej grozy, z makabrą i elementami surrealistyczno-groteskowymi. Efekt
ekranowy jest powalający, a każdy kto widział, któryś z filmów serii „Ju-on” z
pewnością to potwierdzi. Dodajmy jeszcze, że seria ta wypromowała bodaj
najbardziej upiornego, przerażającego kobiecego upiora w historii kina –
Kayako, prawdziwą boginię ekranowego strachu. W moim osobistym przekonaniu o
wiele bardziej mroczniejszą i straszniejszą niż słynniejsza Sadako.
Nie można nie znać: japońska odnoga serii
„Klątwy Ju-on” (2000-2003), ewentualnie „Marebito”(2004) i „Shock Labyrinth”
(2009)
NOBORU IGUCHI & YOSHIHIRO NISHIMURA
Mistrzowie krwawej groteski
Dlaczego? Noboru Iguchi i Yoshihiro Nishimura są jak bracia syjamscy, choć nie są ze sobą spokrewnieni i wyglądają jak swoje przeciwieństwa
(jowialny, pulchny Iguchi i kostyczny, ponury Nishimura). Niewątpliwie łączy
ich jednak bliźniactwo artystyczne, bowiem nie tylko uważa się ich za
prekursorów j-sploitation („nowa fala” gore, „nowe” splattery), lecz nade
wszystko łączy ich ten sam rodzaj wyobraźni. Wyobraźni, której mógłby
pozazdrościć sam Takashi Miike. Ponieważ jest ona iście imponująca, czego
ostatnim bodaj najwspanialszym przykładem jest „Helldriver” Nishimury (recenzja
już wkrótce), choć uczciwie trzeba przyznać, że raczej monotematyczna. Niemniej
makabra, gore, groteska, surrealizm a nader wszystko kicz , camp i filmowy
trash wszelkiego asortymentu w kinie japońskim, a może w ogóle w całym azjatyckim
nie były jeszcze nigdy tak spektakularne, szalone, obłędne, fascynujące i
oszałamiające. Trzeba sobie jasno powiedzieć: Iguchi i Nishumura nie odkrywają
Ameryki. Makabra pożeniona z groteską pojawiała się już w filmach Nobuo
Nakagawy, a po drodze były filmy Teruo Ishiiego, seria „Guinea Pig”, wczesne
filmy Shinyi Tsukamoto, japońskie cyberpunkowe splattery, „Organ” Kei Fujiwary
i „Meatball Machine”, ale dopiero Iguchi oraz Nishumura (przy wydatnym
promocyjnym wsparciu zachwyconych Amerykanów) uczynili z krwawej groteski
mistrzostwo i … produkt eksportowy japońskiego kina grozy. Obaj panowie oraz
mniej znani, pozostający pod ich wpływem twórcy, nie tworzą filmów głębokich,
ale u Iguchiego („The Machine Girl”, „Robo Geisha”) i Nishimury („Vampire Girls
vs Frankenstein Girl”) nie kryją się z prześmiewczą, a momentami wręcz złośliwą
krytykę japońskiej pop kultury. Nie ulega jednak wątpliwość, że chodzi tak
naprawdę tylko o karykaturalną przemoc i groteskowo-surrealistyczne gore. I
dobrą, choć bardzo specyficzną, zabawę.
Nie można nie znać: „The Machine Girl” (2008), „Robo
Geisha” (2009), “Mutant Girls Squad”(2010), “Tomie Unlimted”(2011) oraz “Tokyo
Gore Police” (2008) „Vampire Girls vs Frankenstein Girl” (2009), “Helldriver”
(2010)
JOKO ANWAR
Artysta z przypadku?
Dlaczego? Ponieważ to najbardziej gorące nazwisko spośród
współczesnych twórców azjatyckiego kina grozy. Wyreżyserował ledwie dwa filmy,
które można zaliczyć do szeroko pojętej definicji horroru, ale wystarczyło by
oczy fanów i krytyków na całym świecie bacznie zaczęły mu się przyglądać. Filmy
Anwara nie da się zamknąć w żadnej gatunkowo-stylistycznej szufladce, ponieważ
się w niej nie mieszczą. „Dead Time: Kala” i „Forbidden Door” to zarazem
horrory, jak również filmy noir, sfilmowane komiksy, mroczne thrillery, filmy
akcji, kryminały, dramaty psychologiczne i społeczno-obyczajowe. Z tej różnorodności,
bierze się oryginalność twórczości Anwara, która choć czerpie inspiracje z
różnych źródeł, nie gubi wielopłaszczyznowej treści. Słowem: obrazy
Indonezyjczyka dostarczą niekłamanej przyjemności miłośnikom
postmodernistycznego szaleństwa a`la Takashi
Miike a zarazem usatysfakcjonują widzów szukających
wielowymiarowego, niejednoznacznego przesłania. Anwar pracuje nad kolejnymi
dwoma produkcjami, które zapowiadają się nadzwyczaj obiecująco, ale dopiero po
ich premierze będziemy mogli z całą pewnością stwierdzić, czy jest wielkim
artystą czy też niestety tylko przypadkowym.
Nie można nie znać: „Dead Time: Kala” (2007), „Forbidden
Door”(2009)
BANJONG PISANTHANAKUN &PARKPOOM WONGPOOM
Mistrzowie asian ghost story
Dlaczego? Duet tajlandzkich reżyserów, który zdobył światową sławę
dzięki „Shutter Widmo” pojawia się na liście bynajmniej nie z powodu tego
filmu. A w każdym razie nie tylko z powodu. Miejsce w TOP 10 zawdzięczają nie
raczej skromnemu dorobkowi, lecz oczywistej oczywistości: nikt, nawet Nakata i
Shimizu nie realizują tak mistrzowskich asian ghost story. Ich horrory wydają
się wręcz konwencjonalne: mamy w nich motyw zemsty zza grobu, długowłose upiory
o oszpeconych twarzach, buddyjskie prawa karmy oraz całe mnóstwo elementów
konwencji asian ghost story. A jednak ich filmy budzą autentyczną grozę. Może
dlatego, że panowie posiedli godną podziwu umiejętności kreowania grozy
dosłownie ze… wszystkiego. Spółka Pisanthanakun & Wongpoom straszy więc nas
polaroidowymi zdjęciami i polaroidem, samotną nocną, jazdą pustą ulicą,
sobowtórami żywych, syjamskimi bliźniakami, samotnym lotem z trupem w kabinie a
nawet …kręceniem horroru z aktorką-duchem… Zgadza się. Duet reżyserów nie
wymyśla niczego nowego, wręcz przeciwnie nie kryje swoich inspiracji a i tak
„Shutter Widmo” zyskał miano horroru
kultowego, doczekał się niezliczonej ilości epigonów oraz stał się
najpopularniejszym tajlandzkim horrorem na świecie. Dla mnie film Pisanthanakuna
oraz Wongpooma jest raczej jednorazowym doświadczeniem, ale przy pierwszym
seansie było naprawdę…strasznie! Drugi wspólny film Tajlandczyków, „Alone” był
projektem znacznie ambitniejszym, z bardziej złożoną fabułą i bardziej złożonym
przesłaniem. Scen grozy było mniej, producenci nie chwali się zmyśloną liczbą
sposobów na wystraszenie widzów, a i tak znajdziemy w filmie kilka autentycznie
przerażających momentów grozy najwyższej jakości. Pod tym względem zupełnie
nieoczekiwanie perełkami filmowego strachu okazały się epizody wyreżyserowane,
już oddzielnie przez Pisanthanakuna i Wongpooma, a zawarte we filmowych składankach
„Phobia” („In The Middle” Pisanthanakuna oraz The Flight” Wongpooma) i „Phobia 2” („Salvage” Wongpooma oraz „In
The End” Pisanthanakuna). Warto obejrzeć zwłaszcza „The Flight”, bo to kawałek
absolutnie mistrzowskiego horroru z upiorem w roli straszydła.
Nie można nie znać: „Shutter Widmo”(2004), „Alone” (2007), nowele: „In
The Middle” Bajonga Pisanthanakuna oraz The Flight” Parkpooma Wongpooma (w „Phobia”, 2008) oraz „Salvage” Parkpooma Wongpooma oraz „In
The End” Banjonga Pisanthanakuna (w „Phobia 2”, 2009).
Najbardziej żałuję nieobecności
na liście Shinyi Tsukamoto (trylogia “Tetsuo” oraz dwie części “Nightmare
Detective”), Koji Shiraishiego („Noroi: The Curse”, „Slith-Mouthed Woman”,
„Grotesque”) oraz Hermana Yau („The Untold Story”, „Ebola Syndrome”), ale
musiałem dokonać wyboru i go dokonałem.
A na deser lista 25 reżyserów wszechczasów
Zainspirowałeś mnie Krzysztofie do stworzenia "bardziej standardowej" listy ulubionych filmów mijającego roku, którą wrzuciłem m.in. tutaj : http://azjamania.pl/temat.php?Id=193&str=1 . Zapraszam do zapoznania się i swoją drogą, mam nadzieję, że jeszcze jakieś ciekawe podsumowanie mijającego roku zobaczymy na Twoim blogu. Dla mnie to zawsze szansa na zanotowanie jakiś nowszych tytułów, zwłaszcza, że jeśli chodzi o starsze - to przewodnik już mam - w postaci książki ;) Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńDzięki za komentarz. Niestety nie przewiduję na razie żadnego dodatkowego TOP 10.Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńObejrzałem właśnie "Run and Kill" Tang'a. Już dawno nie widziałem tak dzikiego filmidła. Tu akcja leci na złamanie karku. Kino zemsty w podwójnym wydaniu. Gdy myślimy że bohater już nurkuje w szambie, okazuje się że można zejść jeszcze głębiej.... Mocny film. Pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuń