czwartek, 29 grudnia 2011

TOP 10: THE BEST ASIAN HORROR MOVIE`S DIRECTORS




Koniec roku to tradycyjna pora wszelkiego rodzaju podsumowań, zestawień i list the best of. I ja się w tę tradycję wpisuję, lecz nie zamierzam Was zanudzać tym, co znajdziecie na każdym większym portalu poświeconym kinu czy na co drugim blogu o tematyce filmowej, czyli zestawem najlepszych filmów minionego roku. Proponuję coś znacznie ciekawszego, bo rzadziej pojawiającego się  – TOP 10 Najlepszych reżyserów horrorów (azjatyckich). Dlaczego tylko horrorów? Pomysł aby wybrać dziesiątkę the best of twórców filmowych niezależnie od uprawianego gatunku upadł z trzech powodów. Po pierwsze tłok w pierwszej „10” byłby zbyt wielki – aż tylu byłoby kandydatów, po drugie: nigdy w doborze filmów nie kieruję się nazwiskiem reżysera, lecz wartością danego filmu, a to oznacza, że nie znam na wylot filmografii wielu z nich. Po trzecie zaś dlatego, że lubię kino grozy i naprawdę się na nim znam, zwłaszcza gdy chodzi o Daleki Wschód.

I tak możecie zapoznać się z TOP 10 moim zdaniem najlepszych twórców azjatyckiej grozy. Jedyne kryterium jakie przyjąłem, to wykazanie się co najmniej dwoma wartymi uwagi horrorami w dorobku. Jest bowiem całe mnóstwo reżyserów, którzy zrealizowali – czasem nawet rewelacyjny – ale tylko jeden horror, a potem albo zarzucili gatunek grozy albo wciąż czekają na natchnienie.  

Kolejność na liście może nie taka znów przypadkowa.
  


KIYOSHI KUROSAWA

Mistrz Tajemnicy


Dlaczego? Odpowiedź jest prosta: ponieważ zamierzam napisać o nim książkę. A bardziej rozbudowane uzasadnienie? Ponieważ Kiyoshi Kurosawa przywraca wiarę w horror jako dzieło sztuki. Być może dlatego, że dla twórcy „Pulse” gatunek grozy nie jest celem, raczej plastyczną masą, którą urabia swym niepowtarzalnym, wyjątkowym stylem i specyficznym podejściem do materii kina. Mimo takiego „użytkowego” traktowania gatunku horroru, we współczesnej filmowej grozie jest jednym z nielicznych, któremu udało się wydobyć esencję strachu, dotrzeć do jego źródeł i istoty. Jak zdołał to osiągnąć? Odpowiedź tkwi w niebywałej artystycznej samoświadomości Kurosawy. Kurosawa jest bowiem przykładem rzadkiego rodzaju filmowców, którzy mają pełną świadomość niedoskonałości filmowego przekazu. On doskonale wie, że kino nigdy nie pokaże całej złożoności prawdziwego świata – kino zawsze pokazuje jego fragment, a pokazując fragment w taki czy inny sposób zafałszowuje rzeczywistość. Z drugiej strony operowanie fragmentem, drobnym wycinkiem rzeczywistości, które obejmuje oko kamery, może stanowić narzędzie komunikacji z widzem zaskakująco bogatym w treści. Tym sposobem Kurosawa czyni widza partnerem w filmowym dyskursie, odwołuje się bowiem do jego inteligencji, wyobraźni i wrażliwości. Widz sam musi dopowiedzieć sobie to, co nie pokazane, sam ułożyć fragmenty puzzli, które podrzuca mu reżyser. Taka metoda służy jednak znakomicie filmowej grozie. Bo gdzie czają się najstraszniejsze, najpotworniejsze demony? Na ekranie? Kryją się w ludzkim umyśle, w wyobraźni odbiorcy. I Japończyk tylko nie robi nic więcej jak prowokuje je, by wyszły z mrocznych zakamarków umysłu odbiorcy. Ponadto „metoda Kurosawy” – część zamiast całości - umożliwia twórcy, to co wydaje się niemożliwe – operując konkretem obrazu Kurosawa potrafi pokazać na ekranie niewidzialną, nieuchwytną Tajemnicę. W kinie ta sztuka udała się chyba tylko Peter`owi Weir`owi w „Piknku nad Wiszącą Skałą”.

Nie można nie znać: „Cure”(1997), „Charisma”(2000), „Pulse”(2001), „Seance” (film TV, 2001), „Retribution” (2006) ewentualnie “Loft” (2005)     



SHION SONO

Poeta koszmarów


Dlaczego? Choć Shion Sono nie realizuje horrorów w potocznym rozumieniu (może z wyjątkiem „Exte: Hair Extension” ), filmy Japończyka sponiewierały mnie bardziej niż niejeden shocker made in Japan (dla nie wtajemniczonych: nikt na świecie nie kręci bardziej szokujących filmów niż Japończycy). Czy to dobrze? Bardzo dobrze! Wychodzę z założenia, że sztuka – obojętnie czy filmowa czy jakkolwiek inna -  która nie wywołuje emocji, nie jest nic warta. A Sono to mistrz emocjonalnego rollecoastera; facet, któremu udało się dotrzeć do jądra ciemności, do trzewi wypatroszonego człowieczeństwa. Można by podejrzewać, że nurzając się w brudzie ludzkiej przemocy i pożądliwości wyzbytej z jakichkolwiek moralnych hamulców, w patologiach i perwersjach, szaleństwach i obłędzie, Sono nie mógł się nie splugawić. A on się właśnie nie splugawił. Choć jego filmy (w każdym razie te najbardziej znane) to ponure, obłąkańcze wyprawy na dno piekła - piekła, którym zawsze są ludzie, twórca „Strange Circus” pozostaje artystą a jego filmy dziełami sztuki. Bo Sono nie jest nieudolnym pseudoartystą, nadrabiającym jałowość i mizerię swych propozycji odrażającą dosłownością; Sono to artysta pełną gębą. Jest artystą o duszy barokowego poety, o wrażliwość zasmuconego degradacją japońskiego społeczeństwa moralisty a także wyrafinowanym estetą ze skłonnością do groteski w stylu ero guro. Sono nie kręci horrorów, ale swymi gorzko-ironicznymi traktami o człowieku zagubionym w dżungli życia dociera do istoty grozy; grozy człowieczeństwa, które wymknęło się z kulturowo-społecznego kagańca.

Nie można nie znać: „Sucide Club”(2002), „Noriko`s Dinner Table”(2005), „Strange Circus”(2005), “Exte: Hair Extension” (2007), „Love Exposure” (2008), „Cold Fish” (2010), „Guilty of Romance” (2011).      


TAKASHI MIIKE

Twórca totalny


Dlaczego? Takashi Miike wyreżyserował właściwie tylko jeden klasyczny horror – „One Missed Call” (który w istocie wcale nie był klasyczny, bo to pastisz J-horroru). Ma również w dorobku kilka „dziwnych” horrorów: „Audtition”, „Gozu”, „Visitor Q”, „The Great Yokai War”,  nowele: „The Box”, „Imprint” oraz całe mnóstwo filmów z końską dawką przemocy („Ichi - The Killer”, „Izo” itp.). I choć to nie horrory, to przemoc i poetyka szoku, zbliża te filmy do kina gore. Ale padło pytanie: dlaczego?  Widzowie na całym świecie (ostatnio nawet coraz częściej w rodzimej Japonii) kochają Takashiego Miike za jego postmodernistyczne szaleństwo nie uznające żadnych estetycznych ograniczeń, za jego bezkompromisowość i odwagę w drążeniu mrocznych aspektów japońskiego społeczeństwa i obnażaniu głupoty i miałkości rodzimej pop kultury, za jego kultowość, za wisielczy humor i za nieobliczalność. A ja kocham Miike za jego przewrotną inteligencję. Spoglądając na karierę Japończyka można dojść do wniosku, że jest cholernie nie stały w uczuciach. A bo to raz romansuje z kinem eksploatacji („Visitor Q”) a już za chwilę umizguje się do kina komercyjnego („One Missed Call” czy produkcje z ostatnich lat). Ot, takie miotanie się między pokazywaniem jęzora publiczności a schlebianiem jej gustom. Ale to mylne wrażenie. W tym szaleństwie jest metoda a karierą Miike nie kieruję przypadek, lecz przemyślana strategia. Strategia nie jest skomplikowana: chodzi o to, aby uciec przed gombrowiczowską gębą, by nie dać się zamknąć w żadnej szufladce i by osiągnąć ideał twórcy totalnego. Kim jest twórca totalny? To, ktoś kto wciąż się rozwija i doskonali, to ktoś, kto nie zamyka się na żadne artystyczne wyzwanie, to ktoś, kto swym charakterystycznym stylem odciska artystyczne piętno na swych dziełach tak, że nikt nie pomyli ich z niczym innym. To ktoś taki, jak Takashi Miike. 

Nie można nie znać: „Audtition”(1999), „Visitor Q” (2001), “Ichi The Killer”(2001),  “The Happines of the Katakuris” (2001), „Gozu”(2003), “One Missed Call” (2003). “Izo” (2004),  „The Great Yokai War”(2005) oraz nowele: “The Box” (w “Three…Extremes”, 2004), “Imprint” (w “Masters of Horror”, sezon I, 2005)
  
 
KIM JI-WOON

Rzemieślnik-artysta


Dlaczego? Zasadne pytanie zwłaszcza, że Kim Ji-woon powszechnie znany jest z realizacji tylko jednego horroru. Ale jaki to jest horror! „A Tale Of Two Sisters” to arcydzieło azjatyckiego kina grozy i już ten fakt stanowi wystarczający powód, by zamieścić Kima na liście mistrzów azjatyckiej grozy. Ale to nie jedyny powód. Koreańczyk ma bowiem w dorobku znakomitą nowele „Memories” z antologii „Three…” oraz jest twórcą hiperbrutalnego thrillera „I Saw The Devil”. O grozę ocierała się także czarna komedia „The Quiet Family”. Istotniejsze jednak od stosownej liczebności tytułów grozy jest osoba reżysera. Kim Ji-woon to taki koreański Steven Spielberg, ponieważ czy to realizuje komedię sportową, czy gangsterski film zemsty czy też western osiąga artystyczny i komercyjny sukces. W czym tkwi tajemnica sukcesu? W absolutnej realizacyjnej perfekcji, w bezbłędnej znajomości reguł gatunku (mistrz stylizacji), z którym się mierzy oraz z intuicyjnym, niebywałym wyczuciem filmowej materii. Kim należy do tych twórców, którzy potrafią myśleć i patrzeć filmowymi obrazami. Jego filmy są opowiedziane zawsze w sposób maksymalnie optymalny i choć - podobnie jak u Spielberga - nie są on szczególnie głębokie i odkrywcze, to zachwycają filmową magią. Kim osiąga bowiem tak wielką biegłość w filmowym rzemiośle, że staje się ona sztuką. Rzemieślnik, który jest artystą.

Nie można nie znać: „The Quiet Family” (1998) „A Tale of Two Sisters” (2003), „I Saw The Devil”(2010) oraz nowela „Memories” (w „Three”, 2002) 


NOBOU NAKAGAWA

Ojciec wszystkiego, co najlepsze w japońskim kinie grozy.

 

Dlaczego? Ponieważ był pierwszy i w wielu aspektach filmowego straszenia pozostaje wciąż najlepszy. Nakagawa wyreżyserował nie tylko nastrojowe opowieści o duchach, szukających zemsty na śmiertelnikach, ale okraszał je makabrą i surrealistycznymi pomysłami typowymi dla kina spod znaku Noboru Iguchiego i Yoshihiro Nishimury. Wystarczy obejrzeć jego najsłynniejsze filmy: The Ghost of Yotsuya” (1959) czy „The Sinners from Hell” (1960), aby przekonać się, że potrafił w magiczny sposób budować z pomocą światła i cieni, montażu i niezwykle ruchliwej jak na ówczesne lata kamery niesamowitą atmosferę grozy, jednocześnie podkreślając ją surrealistyczną scenografią (np. pokój zamieniający się w brzeg krwawej rzeki w „The Ghost of Yotsuya” czy morze głów-grzeszników w „The Sinners from Hell”). Lecz to nie wszystko. Wydawać by się mogło, że podstawy konwencji J-horroru stworzyli Nakata i Shimizu, ale oni tylko rozwinęli patenty na straszenie i pokazywanie upiorów wymyślone przez Nakagawe. To on pierwszy pokazał ducha wolno zbliżającego się do znieruchomiałej ze strachu ofiary, to w jego filmach po raz pierwszy pojawiła się tajemnicza, skulona w kącie pokoju postać i to jego wersją „The Ghost of Yotsuya” inspirował się Hideo Nakata, realizując „The Ring-Krąg”. Ale Nakagawa okazał się prekursorem także na polu innych odmian horroru.„The Sinners from Hell” (1960) był pierwszym w dziejach kina obrazem z elementami gore, a „Vampire Moth”(1956) - pierwszym japońskim horrorem wampirycznym. Nakagawa nie był artystą odkrywający nowe obszary filmowej wypowiedzi, on tylko dokonał syntezy osiągnięć niemieckiego ekspresjonizmu i stylistyki brytyjskiej wytwórni Hammera z poetyką teatru kabuki i rodzimym folklorem. Ta mieszanka Zachodu ze Wschodem okazała się zabójcza i niebywale inspirująca dla pokoleń wielu współczesnych reżyserów.

Nie można nie znać: „Ghost of Hanging in Utusunomiya” (1956), „The Ghost of Kasane” (1956), „Black Cat Mansion”(1958), „The Ghost of Yotsuya” (1959) „The Sinners from Hell” (1960), „Ghost Story of the Snake Woman” (1968).



HIDEO NAKATA

Twórca (nie) jednego filmu


Dlaczego? Obecność Hideo Nakaty w poniższym zestawieniu wydaje się oczywistością, lecz ja twórczości najsłynniejszego azjatyckiego horroru wszechczasów, „The Ring-Krąg” nie uznaję za oczywistość. Z tej prostej przyczyny, że filmy Japończyka prezentują różne gatunki i różny, choć prawie zawsze wysoki poziom. Prawie, bo druga część amerykańskiej odnogi historii o nawiedzonej kasecie wideo zdecydowanie się Nakacie nie udała. Ciężki jest jednak los twórcy, który błysnął dziełem, które stał się czymś więcej niż tylko popularnym filmem. „The Ring-Krąg” stał się dla Nakaty równie przeklęty jak kaseta wideo dla jego bohaterów. Zupełnie niesłusznie został on uznany za twórcę jednego filmu, mimo iż „Dark Water” był obrazem o wiele bardziej niejednoznacznym, „Kaidan” – obrazem fascynująco pięknym, „Death Note: L Change The World” – przebojowym a „The Incite Mill” – całkiem przyzwoitym game show thrillerem. Dodajmy do tego jeszcze niezwykle interesujący dokument o legendzie kina pinku eiga Masaru Konumie, „Sadistic and Masochistic” oraz Hitchcockowski w stylu thriller „Chaos”, a Nakata okaże się twórcą zaskakująco wielowymiarowym i reżysersko niebywale sprawnym. Nie da się jednak ukryć, że najlepszym filmem pozostaje „The Ring-Krąg” – absolutne arcydzieło światowej grozy i jeden z najstraszniejszych filmów w dziejach kina. 

Nie można nie znać: „The Ring-Krąg”(1998), “Chaos” (2000), „Dark Water” (2002), „Kaidan” (2007), „Death Note: L Change The World” (2007), „The Incite Mill”(2009)


HIN SING 'BILLY' TANG

Mistrz wcale nie Trzeciej Kategorii


Dlaczego? Oto jeden z nieprzebranej rzeszy filmowców, którego imię i nazwisko zna niewiele osób, za to jego filmy całkiem pokaźne grono. W tym przypadku będzie to grono miłośników hongkońskiego kina eksploatacji spod znaku Category 3. Hing Sing Tang lub po prostu Billy Tang to jeden z mistrzów skrajnie brutalnego, bezkompromisowego w łamaniu wszelkiego tabu kina z pogranicza sensacji i horroru. Billy Tang to także reżyser kultowych hongkońskich shockerów: „Dr Lamb”, „Red To Kill” , „Brother of Drakness” i „Run and Kill”. Jeśli starczyło Wam odwagi by obejrzeć, któryś z wymienionych filmów, to rekomendacja jest zbędna. Ale jeśli wciąż tkwicie w nieświadomości, że najbrutalniejszy film o seryjnym mordercy to „Siedem”, to wypada Was oświecić. W „Dr Lamb” pewien taksówkarz porywa młode kobiety, następnie morduje je, ćwiartuje i kopuluje z ich zwłokami. W „Red To Kill” inny morderca gwałci upośledzoną dziewczynę, w „Brother of Darkness” recydywista wyrzuca swego syna przez okno, gwałci na oczach rodziny żonę oraz dotkliwie bije ciężko chorą matkę, natomiast w „Run and Kill” Tang nie szczędzi nam m.in. widoku palonego żywcem dziecka. To wyliczenie może sugerować, że mamy do czynienia z jakimś psychopatą zza kamerą, ale to mylne wrażenie. Tang bywa szokujący, ale nigdy nie gubi głębszego kontekstu historii, jego filmy zawsze są solidnie osadzone w społecznej rzeczywistości, bohaterowie psychologicznie umotywowani a jakość realizacji należy do najlepszych w kinie Trzeciej Kategorii. Być może z tego powodu filmy Tanga to emocjonalne killery, wiertła wsadzone w emocje widzów i ich wrażliwość. Kto lubi kino łagodniejsze, bardziej gładkie i stonowane, nie zagrzeje ani sekundy w bezwzględnym świecie morderców i szaleńców Billy`ego Tanga. Lecz ci, którzy doceniają odwagę twórcy, nieodwracającego bojaźliwie kamery przed złem współczesnego świata, z pewnością zasmakują w filmach reżysera z Hongkongu

Nie można nie znać: „Dr Lamb” (1992), „Run and Kill”(1993, to co prawda kino sensacyjne, ale dawka przemocy czyni ten obraz interesującym także dla fanów horrorów), „Red To Kill”(1994), „Brother of Drakness” (1994) oraz ewentualnie „Dial D for Demon” (1999)  


TAKASHI SHIMIZU

Ten, który rzucił klątwę
 

Dlaczego? Przypadek Takashiego Shimizu przypomina nieco Hideo Nakatę. Shimizu zasłynął jako twórca serii „Ju-on”, po czym wyjechał do USA, by za dolary zmarnować genialny potencjał japońskiej odnogi opowieści o Kayako i rzuconej przez nią klątwy. Gdy wrócił do kraju nakręcił dla wielu kultowy – dla mnie pretensjonalny i nudny - „Marebito” po czym Shimizu wyreżyserował jeszcze kilka filmów, z których żaden nie zrobił furory ani u rodzimych widzów ani u miłośników Japończyka zagranicą. Wprawdzie o „Shock Labyrinth” było głośno, ponieważ film był pierwszym japońskim horrorem w 3D, lecz chaotyczna fabuła przekreśliła szansę na sukces. Interesująco zapowiada się autorska wersja „Alicji w Krainie Czarów” – „Rabit Hole”, ale na razie tylko się „zapowiada”. Dlaczego zatem sięgnąłem po Shimizu, skoro od czasów japońskiej serii „Klątwy Ju-on” nie zrealizował nic równie udanego? Ponieważ cztery film o Ju-on (dwa na video oraz dwa kinowe) w zupełności wystarczą, by nazwisko Japończyka zapisało się złotymi zgłoskami w dziejach światowego kina grozy. Seria „Ju-on” to przerażająca, a zarazem głęboko przejmując opowieść o nieuchronności śmierci, o dojmującej samotności w obliczu ostateczności. W czterech filmach z serii o nawiedzonym domu na przedmieściach Tokio Shimzu zaprezentował się także jako jeden z autentycznych mistrzów filmowego straszenia. Specjalnością reżysera stał się mistrzowski melanż nastrojowej grozy, z makabrą i elementami surrealistyczno-groteskowymi. Efekt ekranowy jest powalający, a każdy kto widział, któryś z filmów serii „Ju-on” z pewnością to potwierdzi. Dodajmy jeszcze, że seria ta wypromowała bodaj najbardziej upiornego, przerażającego kobiecego upiora w historii kina – Kayako, prawdziwą boginię ekranowego strachu. W moim osobistym przekonaniu o wiele bardziej mroczniejszą i straszniejszą niż słynniejsza Sadako.

Nie można nie znać: japońska odnoga serii „Klątwy Ju-on” (2000-2003), ewentualnie „Marebito”(2004) i „Shock Labyrinth” (2009)



NOBORU IGUCHI & YOSHIHIRO NISHIMURA

Mistrzowie krwawej groteski


Dlaczego? Noboru Iguchi i Yoshihiro Nishimura są jak bracia syjamscy, choć nie są ze sobą spokrewnieni i wyglądają jak swoje przeciwieństwa (jowialny, pulchny Iguchi i kostyczny, ponury Nishimura). Niewątpliwie łączy ich jednak bliźniactwo artystyczne, bowiem nie tylko uważa się ich za prekursorów j-sploitation („nowa fala” gore, „nowe” splattery), lecz nade wszystko łączy ich ten sam rodzaj wyobraźni. Wyobraźni, której mógłby pozazdrościć sam Takashi Miike. Ponieważ jest ona iście imponująca, czego ostatnim bodaj najwspanialszym przykładem jest „Helldriver” Nishimury (recenzja już wkrótce), choć uczciwie trzeba przyznać, że raczej monotematyczna. Niemniej makabra, gore, groteska, surrealizm a nader wszystko kicz , camp i filmowy trash wszelkiego asortymentu w kinie japońskim, a może w ogóle w całym azjatyckim nie były jeszcze nigdy tak spektakularne, szalone, obłędne, fascynujące i oszałamiające. Trzeba sobie jasno powiedzieć: Iguchi i Nishumura nie odkrywają Ameryki. Makabra pożeniona z groteską pojawiała się już w filmach Nobuo Nakagawy, a po drodze były filmy Teruo Ishiiego, seria „Guinea Pig”, wczesne filmy Shinyi Tsukamoto, japońskie cyberpunkowe splattery, „Organ” Kei Fujiwary i „Meatball Machine”, ale dopiero Iguchi oraz Nishumura (przy wydatnym promocyjnym wsparciu zachwyconych Amerykanów) uczynili z krwawej groteski mistrzostwo i … produkt eksportowy japońskiego kina grozy. Obaj panowie oraz mniej znani, pozostający pod ich wpływem twórcy, nie tworzą filmów głębokich, ale u Iguchiego („The Machine Girl”, „Robo Geisha”) i Nishimury („Vampire Girls vs Frankenstein Girl”) nie kryją się z prześmiewczą, a momentami wręcz złośliwą krytykę japońskiej pop kultury. Nie ulega jednak wątpliwość, że chodzi tak naprawdę tylko o karykaturalną przemoc i groteskowo-surrealistyczne gore. I dobrą, choć bardzo specyficzną, zabawę.  

Nie można nie znać: „The Machine Girl” (2008), „Robo Geisha” (2009), “Mutant Girls Squad”(2010), “Tomie Unlimted”(2011) oraz “Tokyo Gore Police” (2008) „Vampire Girls vs Frankenstein Girl” (2009), “Helldriver” (2010)


JOKO ANWAR

Artysta z przypadku?


Dlaczego? Ponieważ to najbardziej gorące nazwisko spośród współczesnych twórców azjatyckiego kina grozy. Wyreżyserował ledwie dwa filmy, które można zaliczyć do szeroko pojętej definicji horroru, ale wystarczyło by oczy fanów i krytyków na całym świecie bacznie zaczęły mu się przyglądać. Filmy Anwara nie da się zamknąć w żadnej gatunkowo-stylistycznej szufladce, ponieważ się w niej nie mieszczą. „Dead Time: Kala” i „Forbidden Door” to zarazem horrory, jak również filmy noir, sfilmowane komiksy, mroczne thrillery, filmy akcji, kryminały, dramaty psychologiczne i społeczno-obyczajowe. Z tej różnorodności, bierze się oryginalność twórczości Anwara, która choć czerpie inspiracje z różnych źródeł, nie gubi wielopłaszczyznowej treści. Słowem: obrazy Indonezyjczyka dostarczą niekłamanej przyjemności miłośnikom postmodernistycznego szaleństwa a`la Takashi Miike a zarazem usatysfakcjonują widzów szukających wielowymiarowego, niejednoznacznego przesłania. Anwar pracuje nad kolejnymi dwoma produkcjami, które zapowiadają się nadzwyczaj obiecująco, ale dopiero po ich premierze będziemy mogli z całą pewnością stwierdzić, czy jest wielkim artystą czy też niestety tylko przypadkowym.

Nie można nie znać: „Dead Time: Kala” (2007), „Forbidden Door”(2009)

  

BANJONG PISANTHANAKUN &PARKPOOM WONGPOOM

Mistrzowie asian ghost story


Dlaczego? Duet tajlandzkich reżyserów, który zdobył światową sławę dzięki „Shutter Widmo” pojawia się na liście bynajmniej nie z powodu tego filmu. A w każdym razie nie tylko z powodu. Miejsce w TOP 10 zawdzięczają nie raczej skromnemu dorobkowi, lecz oczywistej oczywistości: nikt, nawet Nakata i Shimizu nie realizują tak mistrzowskich asian ghost story. Ich horrory wydają się wręcz konwencjonalne: mamy w nich motyw zemsty zza grobu, długowłose upiory o oszpeconych twarzach, buddyjskie prawa karmy oraz całe mnóstwo elementów konwencji asian ghost story. A jednak ich filmy budzą autentyczną grozę. Może dlatego, że panowie posiedli godną podziwu umiejętności kreowania grozy dosłownie ze… wszystkiego. Spółka Pisanthanakun & Wongpoom straszy więc nas polaroidowymi zdjęciami i polaroidem, samotną nocną, jazdą pustą ulicą, sobowtórami żywych, syjamskimi bliźniakami, samotnym lotem z trupem w kabinie a nawet …kręceniem horroru z aktorką-duchem… Zgadza się. Duet reżyserów nie wymyśla niczego nowego, wręcz przeciwnie nie kryje swoich inspiracji a i tak „Shutter Widmo” zyskał  miano horroru kultowego, doczekał się niezliczonej ilości epigonów oraz stał się najpopularniejszym tajlandzkim horrorem na świecie. Dla mnie film Pisanthanakuna oraz Wongpooma jest raczej jednorazowym doświadczeniem, ale przy pierwszym seansie było naprawdę…strasznie! Drugi wspólny film Tajlandczyków, „Alone” był projektem znacznie ambitniejszym, z bardziej złożoną fabułą i bardziej złożonym przesłaniem. Scen grozy było mniej, producenci nie chwali się zmyśloną liczbą sposobów na wystraszenie widzów, a i tak znajdziemy w filmie kilka autentycznie przerażających momentów grozy najwyższej jakości. Pod tym względem zupełnie nieoczekiwanie perełkami filmowego strachu okazały się epizody wyreżyserowane, już oddzielnie przez Pisanthanakuna i Wongpooma, a zawarte we filmowych składankach „Phobia” („In The Middle” Pisanthanakuna oraz The Flight”  Wongpooma) i „Phobia 2” („Salvage” Wongpooma oraz „In The End” Pisanthanakuna). Warto obejrzeć zwłaszcza „The Flight”, bo to kawałek absolutnie mistrzowskiego horroru z upiorem w roli straszydła.

Nie można nie znać: „Shutter Widmo”(2004), „Alone” (2007), nowele: „In The Middle” Bajonga Pisanthanakuna oraz The Flight”  Parkpooma Wongpooma (w „Phobia”, 2008)  oraz „Salvage” Parkpooma Wongpooma oraz „In The End” Banjonga Pisanthanakuna (w „Phobia 2”, 2009).


Najbardziej żałuję nieobecności na liście Shinyi Tsukamoto (trylogia “Tetsuo” oraz dwie części “Nightmare Detective”), Koji Shiraishiego („Noroi: The Curse”, „Slith-Mouthed Woman”, „Grotesque”) oraz Hermana Yau („The Untold Story”, „Ebola Syndrome”), ale musiałem dokonać wyboru i go dokonałem. 

A na deser lista 25 reżyserów wszechczasów 

3 komentarze :

  1. Zainspirowałeś mnie Krzysztofie do stworzenia "bardziej standardowej" listy ulubionych filmów mijającego roku, którą wrzuciłem m.in. tutaj : http://azjamania.pl/temat.php?Id=193&str=1 . Zapraszam do zapoznania się i swoją drogą, mam nadzieję, że jeszcze jakieś ciekawe podsumowanie mijającego roku zobaczymy na Twoim blogu. Dla mnie to zawsze szansa na zanotowanie jakiś nowszych tytułów, zwłaszcza, że jeśli chodzi o starsze - to przewodnik już mam - w postaci książki ;) Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki za komentarz. Niestety nie przewiduję na razie żadnego dodatkowego TOP 10.Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  3. Obejrzałem właśnie "Run and Kill" Tang'a. Już dawno nie widziałem tak dzikiego filmidła. Tu akcja leci na złamanie karku. Kino zemsty w podwójnym wydaniu. Gdy myślimy że bohater już nurkuje w szambie, okazuje się że można zejść jeszcze głębiej.... Mocny film. Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń