piątek, 10 maja 2013

THE TOWER (Taweo, Korea Płd, 2012)



O co chodzi?

Sky Tower to ultranowoczesny, wznoszący się na sto osiem pięter wieżowiec w jednej z dzielnic Seulu. Kierownikiem ochrony w budynku jest Lee Dae-ho, który skrycie podkochuje się w kierowniczce restauracji, Seo Yoon-hee. Kilkuletnia córka Dae-ho, która przybyła za ojcem, nawiązuje znajomość z Yoon-hee, mając nadzieję, że będzie jej nową mamą. Akcja filmu rozgrywa się w dniu wyjątkowym: Wigilii. Trwają przygotowania do imponującego przyjęcia dla mieszkańców i zaproszonych gości, które ma zostać wydane przez właściciela Sky tower, pana Jo. Rzeczywiście, przyjęcie wypada oszałamiająco, a największą atrakcją okazują się helikoptery, które zrzucają sztuczny śnieg. Bo przecież Boże Narodzenie nie może obyć się bez śniegu. W pewnym momencie silny podmuch wiatru rzuca jeden z helikopterów na ścianę budynku. Wbija się on w wieżowiec i wywołuje pożar, który momentalnie rozprzestrzenia się na kilka pięter. Natychmiast w kierunku płonącego Sky Tower ruszają oddziały straży pożarnej, w tym drużyna Kang Young-ki, doświadczonego strażaka i świetnego dowódcy. Wieżowiec w jednej chwili zamienia się w śmiertelnie niebezpieczną pułapkę.

Komputerowy ogień jak prawdziwy

W Seulu, na wyspie Yeouido znajduje się liczący dwieście czterdzieści dziewięć metrów wieżowiec 63 Buliding, trzeci co do wysokości koreański drapacz chmur, z którego rozciąga się najwspanialsza panorama na stolicę Korei Południowej. Kim Ji-hoon, reżyser „The Tower” codziennie przechodził obok tej wyróżniającej się na tle miejskiego krajobrazu budowli, wyobrażając sobie, co by się stało, gdyby w budynku zostali uwięzieni ludzie. Częściowej odpowiedzi dostarczył zapewne amerykański klasyk kina katastroficznego „Płonący wieżowiec” (1974) Johna Guillermina z ówczesnymi gwiazdami kina: Steve McQueen`m i Paul`em Newmanem, na którym to obrazie, nie kryjąc tego, wzorował się Koreańczyk. Amerykański pierwowzór oglądałem tak dawno, że zapamiętałem jedynie cień pozytywnego wrażenia, które raczej nie było mylące, skoro obraz nagrodzono trzema Oscarami. Trudno mi zatem ocenić na ile „The Tower” pozostaje wierny oryginałowi, a na ile koreańscy twórcy dodali do siebie.

Z pewnością jednak dodali to, czego nie mogli uczynić w 1974 r. Amerykanie, czyli jeszcze większej spektakularności i efektowności. Wikipedia podaje, że Kim pracował nad postprodukcją filmu dwa lata, wykorzystując trzy i pół tysiąca ujęć z efektami komputerowymi (na tysiąc siedemset). Trzeba przyznać, że ich jakość jest znakomita, a umiejętnie połączenie ich z filmowaniem miniatur i tzw. live action, idealnie maskuje ich sztuczną proweniencję. Oczywiście łatwo się domyślić, że ogień jest komputerowy, ale wynika to raczej z oczywistego faktu, że nikt na planie nie narażałby aktorów na kontakt z prawdziwym pożarem. W każdym razie „The Tower” to przede wszystkim imponujące realizacyjnie widowisko. Wiadomo, że Koreańczycy nie odwalają fuszerki nawet w kameralnych dramatach, a co dopiero w tego rodzaju superprodukcjach. Wszystko jest zatem zapięte na ostatni guzik. Pożary wybuchają efektownie, wieżowiec rozsypuje się z rozmachem, a napięcie i groza mistrzowsko dawkowane. Zdecydowanie środkowa część filmu, opowiadająca właściwą akcję, czyli starania bohaterów o przeżycie w ognistej pułapce jest najlepsza. Kim pokusił się nawet o kilka scen, które zostają w pamięci po zakończonym seansie (np. scena z windą, która spada w korytarz przemieniony w piec hutniczy albo scena przechodzenia po pękającym, szklanym łączniku). I aż szkoda, że każda taka historia musi mieć swój początek i koniec. Bo są to najsłabsze fragmenty filmu.

Szeleszczący papier

„The Tower” żadnym swoim kadrem nie ukrywa, że jest obrazem ostentacyjnie komercyjnym. To dlatego twórcy postawili na prostą zasadę: dla każdego coś miłego. Dla fanów napięcia i grozy jest część środkowa, dla miłośników humoru – prolog, a dla tych, którzy chcieliby się wzruszyć, epilog. Nie mam nic przeciw takiemu sprawiedliwemu rozkładowi atrakcji dla wielbicieli różnego rodzaju gatunków filmowych. Rzecz w tym, że poziom pierwszych trzydziestu minut i ostatnich dwudziestych jest zaskakująco niski. Humor reprezentowany jest m.in. przez pieska, który robi kupy, kierownika, który zostaje opryskany wodą, czy przez strojącego głupie miny kucharza. Z kolei wzruszenie to bohaterowie roniący rzewne łzy, bo ktoś poświęcił życie inny zaś został w „cudowny sposób” uratowany. Tego rodzaju nieznośny konwencjonalizm „The Tower” wynika z prostego faktu: obraz Kima jest po prostu nieprzyzwoicie konwencjonalny.

Zaczyna się od obsadzenia w głównych rolach gwiazd kina. Lee Dae-ho gra zatem Kim Sang-kyung, znany z występu w „Memories of Murder” i z ról w filmach Hong Sang-soo; kapitana Young-ki odtwarza Sol Kyung-gu („Public Enemy”, „Silmido”) a towarzyszy im Son Ye-jin, której przedstawiać, przynajmniej czytelnikom mojego bloga, nie trzeba. Niespodzianką nie powinno być, że każda z gwiazd gra postać, która tak bardzo szeleści papierem, że aż w uszach huczy. W gruncie rzeczy stwierdzenie to odnosi się także do aktorów, odgrywających wszystkie inne postaci. Nie mamy bowiem do czynienia z bohaterami z krwi i kości, ale z konwencjonalnymi typami. Jest zatem kochający ojciec, dzielny strażak, olśniewająca piękność, słodkie dziecko, kobieta w ciąży, starsza pani, ciułająca pieniądze, na studia dla syna, a także tchórzliwy kompan, chciwy bogacz, stanowczy dowódca, itp. Nie powinno dziwić, że konwencjonalne postaci zachowują się tak jak im konwencja nakazuje, a nie zdrowy rozsądek. Na dodatek każdemu nawet najgłupszemu postępowaniu bohaterów towarzyszy nieznośny patos, który ostatecznie zarzyna nadzieję na jakąkolwiek, choćby przelotną identyfikację z losem filmowych postaci. Poczytuję jako wielką zaletę, że Kimowi udało się mimo tego w niektórych scenach wykrzesać trochę napięcia i grozy.

Czy powinienem się obrażać na film, który chce być tylko czystą rozrywką? Nie obrażam się, ale znając co nieco kino koreańskie liczyłem na rozrywkę na poziomie zdecydowanie wyższym. Może nawet liczyłem na pewne odstępstwa od formuły, odrobinę zaskoczenia, letni, delikatny powiew świeżości. Nic z tego. „The Tower” to obraz, w którym znamy jego początek, rozwinięcie i zakończenie zanim jeszcze pojawi się na ekranie jego tytuł.

Co sprawia, poza rzecz jasna perfekcyjną realizacją, że ta wieża nie rozsypuje się z hukiem w kontakcie z nieco bardziej wymagającym widzem? Kilka interesujących, ukrytych w treści intertekstualnych nawiązań, które wskazują, że filmowcy nie są wynajętymi rzemieślnikami, lecz że bije w nich kinofilskie serce. Rzecz jasna najwięcej aluzji pojawia się do „Płonącego wieżowca”, ale dostrzegłem jeszcze mniej lub bardziej wyraźne odniesienia do „Posejdona”, „Szklanej pułapki”, „Sectora 7” ( poprzedniego filmu Kima) i „World Trade Center”. I chyba najcenniejsze są właśnie te ostatnie skojarzenia, ale nie do obrzydliwie patetycznego filmu Oliviera Stone a, ale do autentycznych wydarzeń z 11 września 2001 r. , gdy islamscy terroryści przepuścili atak na Ameryką, m.in. rozbijając samoloty pasażerskie o wieże WTC. Sceny z „The Tower”, gdy helikopter wbija się w Sky Tower, gdy panoramę miasta znaczy słup ognia wydobywający się z budynku czy sceny, gdy gigantyczne chmury pyły wznoszą się między miejską zabudową sprawiąją naprawdę przejmujące wrażenie. Choć przecież pojawiają się w filmie w zupełnie innym kontekście. Niemniej mam wrażenie, że ze względu na te obrazy, film Kima raczej by się Amerykanom nie spodobał.

Akapit o SYJ

Kto nie chce, niech nie czyta, ale ja nie mogą pominąć milczeniem udział w filmie Kima Son Ye-jin. Dlaczego? Kto czyta, ten wie. Son tym razem niewiele ma do zagrania, a jej rola sprowadza się do olśniewającego wyglądu i wzbudzaniu sympatii w widzu. Ponieważ są to dla aktorki jej naturalne cechy, więc wysiłek, który Son włożyła w rolę skupił się na jej fizycznym wymiarze. W internecie możemy oglądać sceny zza kulis i przekonać się jak wielką profesjonalistką jest moja idolka. Aktorka bowiem filmie biega z gaśnicą, zwisa z dużej wysokości, rozbija szybę (co przypłaciła skaleczeniem dłoni), jest zalewana wodą i zmuszana do pływania. Wszystko wykonuje we własnej osobie a nie za pośrednictwem dublerki. Oto co decyduje o przewadze azjatyckich gwiazd nad amerykańskimi. Ci pierwsi zasuwają na planie niemniej niż inni, a ci drudzy wysyłają prawników, by załatwili im dodatkową klauzulę w kontrakcie, zapewniającą wymyślną dietę.

Rola Son w „The Tower” nie należy z pewnością do najlepszych w karierze tej wspaniałej aktorki i pięknej kobiety. Jeśli jednak spojrzymy na ten występ przez pryzmat innych kreacji Son, to dostrzeżmy jak w mądrze aktorka prowadzi swą karierę, praktycznie unikając przykrych wpadek. Kto jednak chciałby się zakochać w Son Ye-jin, temu zdecydowanie odradzam rolę w „The Tower”, natomiast gorąco zachęcam się do zapoznania z jej kreacjami w „The Classic”. „A Moment To Remember”, „April Snow” czy „White Night”.

A póki co czekam na kolejne występy tej zjawiskowej aktorki, zwłaszcza w thrillerze „The Accomplice”, w którym zobaczymy Son w roli córki mężczyzny o bardzo mrocznej przeszłości. Brzmi intrygująco, nieprawdaż?
MOJA OCENA: 6 /10

REALIZACJA
FABUŁA
DRUGIE DNO
Jeszcze do niedawna trzeba było wybrać się na hollywoodzkiego blockbustera, żeby zobaczyć imponujące widowisko. Dziś Amerykanów wyręczają z dużym powodzeniem Azjaci.
Gdy płonie wieżowiec, gwiazdy koreańskiego kina wykazują się prawdziwy hartem ducha, walcząc z komputerowymi płomieniami. Ofiary muszą być, skoro wymaga tego do szpiku kości konwencjonalny scenariusz. Ale widowisko jest.
Nie lataj zbyt blisko wieżowców, bo jeszcze ktoś o tym nakręci film.


Brak komentarzy :

Prześlij komentarz