O co chodzi?
Sky Tower to
ultranowoczesny, wznoszący się na sto osiem pięter wieżowiec w
jednej z dzielnic Seulu. Kierownikiem ochrony w budynku jest Lee
Dae-ho, który skrycie podkochuje się w kierowniczce restauracji,
Seo Yoon-hee. Kilkuletnia córka Dae-ho, która przybyła za ojcem,
nawiązuje znajomość z Yoon-hee, mając nadzieję, że będzie jej
nową mamą. Akcja filmu rozgrywa się w dniu wyjątkowym: Wigilii.
Trwają przygotowania do imponującego przyjęcia dla mieszkańców i
zaproszonych gości, które ma zostać wydane przez właściciela Sky
tower, pana Jo. Rzeczywiście, przyjęcie wypada oszałamiająco, a
największą atrakcją okazują się helikoptery, które zrzucają
sztuczny śnieg. Bo przecież Boże Narodzenie nie może obyć się
bez śniegu. W pewnym momencie silny podmuch wiatru rzuca jeden z
helikopterów na ścianę budynku. Wbija się on w wieżowiec i
wywołuje pożar, który momentalnie rozprzestrzenia się na kilka
pięter. Natychmiast w kierunku płonącego Sky Tower ruszają
oddziały straży pożarnej, w tym drużyna Kang Young-ki,
doświadczonego strażaka i świetnego dowódcy. Wieżowiec w jednej
chwili zamienia się w śmiertelnie niebezpieczną pułapkę.
Komputerowy ogień jak
prawdziwy
W Seulu, na wyspie
Yeouido znajduje się liczący dwieście czterdzieści dziewięć
metrów wieżowiec 63 Buliding, trzeci co do wysokości koreański
drapacz chmur, z którego rozciąga się najwspanialsza panorama na
stolicę Korei Południowej. Kim Ji-hoon, reżyser „The Tower”
codziennie przechodził obok tej wyróżniającej się na tle
miejskiego krajobrazu budowli, wyobrażając sobie, co by się stało,
gdyby w budynku zostali uwięzieni ludzie. Częściowej odpowiedzi
dostarczył zapewne amerykański klasyk kina katastroficznego
„Płonący wieżowiec” (1974) Johna Guillermina z ówczesnymi
gwiazdami kina: Steve McQueen`m i Paul`em Newmanem, na którym to
obrazie, nie kryjąc tego, wzorował się Koreańczyk. Amerykański
pierwowzór oglądałem tak dawno, że zapamiętałem jedynie cień
pozytywnego wrażenia, które raczej nie było mylące, skoro obraz
nagrodzono trzema Oscarami. Trudno mi zatem ocenić na ile „The
Tower” pozostaje wierny oryginałowi, a na ile koreańscy twórcy
dodali do siebie.
Z pewnością jednak
dodali to, czego nie mogli uczynić w 1974 r. Amerykanie, czyli
jeszcze większej spektakularności i efektowności. Wikipedia
podaje, że Kim pracował nad postprodukcją filmu dwa lata,
wykorzystując trzy i pół tysiąca ujęć z efektami komputerowymi
(na tysiąc siedemset). Trzeba przyznać, że ich jakość jest
znakomita, a umiejętnie połączenie ich z filmowaniem miniatur i
tzw. live action, idealnie maskuje ich sztuczną proweniencję.
Oczywiście łatwo się domyślić, że ogień jest komputerowy, ale
wynika to raczej z oczywistego faktu, że nikt na planie nie
narażałby aktorów na kontakt z prawdziwym pożarem. W każdym
razie „The Tower” to przede wszystkim imponujące realizacyjnie
widowisko. Wiadomo, że Koreańczycy nie odwalają fuszerki nawet w
kameralnych dramatach, a co dopiero w tego rodzaju superprodukcjach.
Wszystko jest zatem zapięte na ostatni guzik. Pożary wybuchają
efektownie, wieżowiec rozsypuje się z rozmachem, a napięcie i
groza mistrzowsko dawkowane. Zdecydowanie środkowa część filmu,
opowiadająca właściwą akcję, czyli starania bohaterów o
przeżycie w ognistej pułapce jest najlepsza. Kim pokusił się
nawet o kilka scen, które zostają w pamięci po zakończonym
seansie (np. scena z windą, która spada w korytarz przemieniony w
piec hutniczy albo scena przechodzenia po pękającym, szklanym
łączniku). I aż szkoda, że każda taka historia musi mieć swój
początek i koniec. Bo są to najsłabsze fragmenty filmu.
Szeleszczący papier
„The Tower” żadnym
swoim kadrem nie ukrywa, że jest obrazem ostentacyjnie komercyjnym.
To dlatego twórcy postawili na prostą zasadę: dla każdego coś
miłego. Dla fanów napięcia i grozy jest część środkowa, dla
miłośników humoru – prolog, a dla tych, którzy chcieliby się
wzruszyć, epilog. Nie mam nic przeciw takiemu sprawiedliwemu
rozkładowi atrakcji dla wielbicieli różnego rodzaju gatunków
filmowych. Rzecz w tym, że poziom pierwszych trzydziestu minut i
ostatnich dwudziestych jest zaskakująco niski. Humor reprezentowany
jest m.in. przez pieska, który robi kupy, kierownika, który zostaje
opryskany wodą, czy przez strojącego głupie miny kucharza. Z kolei
wzruszenie to bohaterowie roniący rzewne łzy, bo ktoś poświęcił
życie inny zaś został w „cudowny sposób” uratowany. Tego
rodzaju nieznośny konwencjonalizm „The Tower” wynika z prostego
faktu: obraz Kima jest po prostu nieprzyzwoicie konwencjonalny.
Zaczyna się od
obsadzenia w głównych rolach gwiazd kina. Lee Dae-ho gra zatem Kim
Sang-kyung, znany z występu w „Memories of Murder” i z ról w
filmach Hong Sang-soo; kapitana Young-ki odtwarza Sol Kyung-gu
(„Public Enemy”, „Silmido”) a towarzyszy im Son Ye-jin,
której przedstawiać, przynajmniej czytelnikom mojego bloga, nie
trzeba. Niespodzianką nie powinno być, że każda z gwiazd gra
postać, która tak bardzo szeleści papierem, że aż w uszach
huczy. W gruncie rzeczy stwierdzenie to odnosi się także do
aktorów, odgrywających wszystkie inne postaci. Nie mamy bowiem do
czynienia z bohaterami z krwi i kości, ale z konwencjonalnymi
typami. Jest zatem kochający ojciec, dzielny strażak, olśniewająca
piękność, słodkie dziecko, kobieta w ciąży, starsza pani,
ciułająca pieniądze, na studia dla syna, a także tchórzliwy
kompan, chciwy bogacz, stanowczy dowódca, itp. Nie powinno dziwić,
że konwencjonalne postaci zachowują się tak jak im konwencja
nakazuje, a nie zdrowy rozsądek. Na dodatek każdemu nawet
najgłupszemu postępowaniu bohaterów towarzyszy nieznośny patos,
który ostatecznie zarzyna nadzieję na jakąkolwiek, choćby
przelotną identyfikację z losem filmowych postaci. Poczytuję jako
wielką zaletę, że Kimowi udało się mimo tego w niektórych
scenach wykrzesać trochę napięcia i grozy.
Czy powinienem się
obrażać na film, który chce być tylko czystą rozrywką? Nie
obrażam się, ale znając co nieco kino koreańskie liczyłem na
rozrywkę na poziomie zdecydowanie wyższym. Może nawet liczyłem na
pewne odstępstwa od formuły, odrobinę zaskoczenia, letni,
delikatny powiew świeżości. Nic z tego. „The Tower” to obraz,
w którym znamy jego początek, rozwinięcie i zakończenie zanim
jeszcze pojawi się na ekranie jego tytuł.
Co sprawia, poza rzecz
jasna perfekcyjną realizacją, że ta wieża nie rozsypuje się z
hukiem w kontakcie z nieco bardziej wymagającym widzem? Kilka
interesujących, ukrytych w treści intertekstualnych nawiązań,
które wskazują, że filmowcy nie są wynajętymi rzemieślnikami,
lecz że bije w nich kinofilskie serce. Rzecz jasna najwięcej aluzji
pojawia się do „Płonącego wieżowca”, ale dostrzegłem jeszcze
mniej lub bardziej wyraźne odniesienia do „Posejdona”, „Szklanej
pułapki”, „Sectora 7” ( poprzedniego filmu Kima) i „World
Trade Center”. I chyba najcenniejsze są właśnie te ostatnie
skojarzenia, ale nie do obrzydliwie patetycznego filmu Oliviera Stone
a, ale do autentycznych wydarzeń z 11 września 2001 r. , gdy
islamscy terroryści przepuścili atak na Ameryką, m.in. rozbijając
samoloty pasażerskie o wieże WTC. Sceny z „The Tower”, gdy
helikopter wbija się w Sky Tower, gdy panoramę miasta znaczy słup
ognia wydobywający się z budynku czy sceny, gdy gigantyczne chmury
pyły wznoszą się między miejską zabudową sprawiąją naprawdę
przejmujące wrażenie. Choć przecież pojawiają się w filmie w
zupełnie innym kontekście. Niemniej mam wrażenie, że ze względu
na te obrazy, film Kima raczej by się Amerykanom nie spodobał.
Akapit o SYJ
Kto nie chce, niech nie
czyta, ale ja nie mogą pominąć milczeniem udział w filmie Kima
Son Ye-jin. Dlaczego? Kto czyta, ten wie. Son tym razem niewiele ma
do zagrania, a jej rola sprowadza się do olśniewającego wyglądu i
wzbudzaniu sympatii w widzu. Ponieważ są to dla aktorki jej
naturalne cechy, więc wysiłek, który Son włożyła w rolę skupił
się na jej fizycznym wymiarze. W internecie możemy oglądać sceny
zza kulis i przekonać się jak wielką profesjonalistką jest moja
idolka. Aktorka bowiem filmie biega z gaśnicą, zwisa z dużej
wysokości, rozbija szybę (co przypłaciła skaleczeniem dłoni),
jest zalewana wodą i zmuszana do pływania. Wszystko wykonuje we
własnej osobie a nie za pośrednictwem dublerki. Oto co decyduje o
przewadze azjatyckich gwiazd nad amerykańskimi. Ci pierwsi zasuwają
na planie niemniej niż inni, a ci drudzy wysyłają prawników, by
załatwili im dodatkową klauzulę w kontrakcie, zapewniającą
wymyślną dietę.
Rola Son w „The Tower”
nie należy z pewnością do najlepszych w karierze tej wspaniałej
aktorki i pięknej kobiety. Jeśli jednak spojrzymy na ten występ
przez pryzmat innych kreacji Son, to dostrzeżmy jak w mądrze
aktorka prowadzi swą karierę, praktycznie unikając przykrych
wpadek. Kto jednak chciałby się zakochać w Son Ye-jin, temu
zdecydowanie odradzam rolę w „The Tower”, natomiast gorąco
zachęcam się do zapoznania z jej kreacjami w „The Classic”. „A
Moment To Remember”, „April Snow” czy „White Night”.
A póki co czekam na
kolejne występy tej zjawiskowej aktorki, zwłaszcza w thrillerze
„The Accomplice”, w którym zobaczymy Son w roli córki mężczyzny
o bardzo mrocznej przeszłości. Brzmi intrygująco, nieprawdaż?
MOJA OCENA: 6
/10
REALIZACJA
|
FABUŁA
|
DRUGIE DNO
|
Jeszcze do niedawna trzeba było wybrać się
na hollywoodzkiego blockbustera, żeby zobaczyć imponujące
widowisko. Dziś Amerykanów wyręczają z dużym powodzeniem
Azjaci.
|
Gdy płonie wieżowiec, gwiazdy koreańskiego
kina wykazują się prawdziwy hartem ducha, walcząc z
komputerowymi płomieniami. Ofiary muszą być, skoro wymaga tego
do szpiku kości konwencjonalny scenariusz. Ale widowisko jest.
|
Nie lataj zbyt blisko wieżowców, bo jeszcze
ktoś o tym nakręci film.
|
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz