środa, 6 listopada 2013

HANA AND ALICE (Hana to Arisu, Japonia, 2004)


Hana and Alice (2004) on IMDb


Wo ai ni (kocham cię)
/cytat z filmu/

O co chodzi?

Hana i Alice są przyjaciółkami. Pewnego razu zauważają na peronie dwóch chłopaków, wyglądających na braci. Dziewczyny spotykają ich każdego dnia, gdy udają się do szkoły i zaczynają się nimi coraz bardziej interesować. Zwłaszcza Hana, która zaczyna z ukrycia fotografować jednego z nich i ulega fascynacji osobą nieznajomego. Zapisuje się do kółka teatralnego tylko dlatego, że „chłopak z peronu” również uczęszcza na zajęcia tego kółka. Któregoś dnia Hana, śledząc nieznajomego spostrzega, że zajęty czytaniem książki chłopak uderza głową o bramę garażu i na krótką chwilę traci przytomność. Hana wykorzystuje okazję. Wmawia mu, że cierpi na amnezję, że nazywa się Masashi Miyashita i że jest w niej zakochany. Chłopak, rzeczywiście wszystkiego nie może sobie przypomnieć, więc daję wiarę słowom dziewczyny. Sytuacja się jednak komplikuje, gdy Masashi przez przypadek odkrywa swoje zdjęcia na komputerze Hany. Dziewczyna jest zmuszona wplątać w intrygę Alice, która ma udawać byłą dziewczynę chłopaka. Masashi coraz częściej zaczyna spotykac się z Alice, a ta niespodziewanie zakochuje się w chłopaku.

Artystyczna komedia romantyczna

Kiedy artysta tej klasy co Shunji Iwai zabiera się za tak niemiłosiernie wyeksploatowany gatunek, jakim jest komedia romantyczna, można być pewnym jednego: że nie będzie to film taki jak wszystkie. I rzeczywiście tak jest. Zrealizowany w 2004 r. obraz „Hana and Alice” bowiem już na etapie swej genezy wyróżnia się spośród innych. Początkowo Iwai nie myślał o historii dwojga przyjaciółek zakochanych w jednym chłopaku. Japońska filia firmy cukierniczej Kit Kat, znanej na świecie z czekoladowych wafli, chciała uczcić trzydziestą rocznicę swego istnienia, toteż zamówiła u japońskiego reżysera serię krótkometrażowych filmów. Widocznie Iwai dostrzegł potencjał w tychże krótkometrażówkach, bo połączył je i rozszerzył, do trwającego 135 min. obrazu. Na szczęście – możemy dodać.

Na pozór „Hana and Alice” to jeszcze jedna historia, jakie kino zna setki. W rękach filmowego wyrobnika taki pomysł, przyznajmy z pewnym elementem skomplikowania, przemieniłby się w banalną miłosną komedyjkę pomyłek, której fabułę zapomniałoby się wkrótce po opuszczeniu kina. Ale Shunji Iwai nie jest filmowym rzemieślnikiem, lecz artystą. Przede wszystkim prowadzi intrygę w sposób inteligentny, umiejętnie omija wszelkie scenariuszowe mielizny i utarte schematy. W komediach romatycznych, a zwłaszcza w jej amerykańskiej wersji, para zaantagonizowanych bohaterów toczy ze sobą „wojnę płci” („Żebro Adama”, „Masz wiadomość” a z azjatyckiego podwórka wypada wspomnieć o koreąnskim „Art of Seduction”). U Iwaia nie ma „wojny”, bo bohaterki są tej samej płci, aczkolwiek gdy, wychodzi na jaw, że Alice zaczyna wypadać z „roli” byłej dziewczyny Masashiego i zakochuje się w chłopaku, dochodzi między nimi do rywalizacji. Ale jest ona potraktowana z ironią. Jedna z koleżanek bohaterek, Fu, przez cały film dopytuje się, czy przyjaciółki się pokłóciły, a nawet stara je pogodzić, mimo iż do takiej kłótni nie doszło. Obie bowiem okłamały Masashiego.

Inny motywem fabularnym niezwykle popularnym w komediach romantycznych jest motyw „odkrywania miłości”. Pamiętamy doskonale Julię Roberts i Richarda Gere, których w „Pretty Woman” połaczyły dość nietpowe interesy (ona była call girl, a on jej klientem). Pamiętamy Hugh Granta zakochującego się z wzajemnością w Andie MacDowell w „Czterech weslach i pogrzebie”, czy też Billa Murray`a uwięzionego w powtarzającym się dniu tak długo, dopóki nie odkryje, że miłoscią jego życia, ponownie jest Andie MacDowell. Przykładów, także z azjatyckiego kina (np. „Chilling Romance”), można by mnożyć bez liku, a wśród nich bez wątpienia znalazłby się recenzowany „Hana and Alice”. Lecz sposób w jaki Iwai rozgrywa ten motyw sprawia, że nabiera on nowego, głębokiego sensu.

Odkrywając siebie

Film twórcy „Wszystko o Lily Chou Chou” jest opowieścią o odkrywaniu prawdziwej miłości, którą bohaterowie odnajdują tak naprawdę nie w posiadaniu kogoś na wyłączność, ale w szczerym bezinteresownym dzieleniu się swym uczuciem. Motyw „odkrywania miłości” czy w ogóle „odkrywania” ma u Iwaia szerszy kontekst. Choć z punktu filmowej akcji najważniejszy wydaje się miłosny trójkąt między bohaterami i wiele wzruszająco zabawnych perypetii związanych z relacjami pomiedzy nimi, to „Hana and Alice” chyba jeszcze bardziej jest filmem o odkrywaniu prawdziwej wartości przyjaźni. Ta wartość wykuwa się w zazdrości, zaborczości, egoizmie, a nawet w instrumentalnie rozumianej miłości. Wykuwa się w różnicy charakterów i celów bohaterek, ale tak jak stal hartuje się w ogniu, tak przyjaźń trzeba hartować w konfliktach, bo tylko poprzez nie staje się ona rzeczywiście silna.

Ale film japońskiego reżysera jest obrazem o odkrywaniu czegoś jeszcze: tożsamości, własnego miejsca w świecie. To odnajdywanie siebie i prawdy o sobie dotyczy w pierwszej kolejności Masashiego, którego nawet imię nie jest jego własnym, a imieniem postaci, którą chłopak miał zagrać w szkolnym przedstawieniu wystawianym przez kółko teatralne. Imię Masashi i nazwisko Miyamto, nawiazujące do postaci legendarnego wojownika, zostało nadane przez Hane pod wpływem chwili. Podobnie nadanym imieniem jest imię Mark, które wymyśliła Alice, bez większego zastanowienia, aby wybrnąć z kłopotliwej sytuacji. Różne imiona Masashiego symbolizują płynność ludzkiej tożsamości. Wątek chłopaka, choć w cieniu losów Hany i Alice, jest niezwykle interesujący, skłania bowiem do refleksji wykraczającej poza diegezę filmu. Właściwie Masashi reprezentuje typowe dla buddyzmu rozumienie ludzkiej istoty zwartej w doktrynie anatta („braku-ja”) wedle, której nie istnieje nic trwałego i esencjolanego; żadna jaźń, dusza, tożsamość. Masashi co prawda w końcu odkrywa kłamstwo przyjaciółek i to, że był obiektem ich manipulacji, co zawdzięcza swej pamięci, której bynajmniej nie utracił, ale czy rzeczywiście można na niej polegać? Bo przecież pamieć bywa zawodna, człowiek ulega wpływom innych ludzi, a miłość jest złudzeniem. A może wszystko jest złudzeniem, grą tylko i odgrywaniem ról, a poza nim, jak chce nauka buddzymu, jest tylko pustka?

Drugą osoba, która odkrywa swoje miejce na ziemi jest Alice. Iwai poświęca jej najwięcej uwagi, pozwalając widzom poznać życie prywatne bohaterki. Przyglądamy się zatem jej relacjom z rozwiedzioną matką, wdającą się w kolejne romanse bez perspektyw, a także relacjom bohaterki z ojcem, który tylko przejazdem odwiedza Alice w Japonii zajęty pracą w Chinach. Reżyser pozwala nam również poznać wątek początków aktorskiej kariery bohaterki, polegający głównie na uczestniczeniu w kolejnych castingach i odgrywanych scenkach. Sekwencja wizty ojca, i wątek „kariery” akorskiej Alice, wydają się dość lużno powiązane z wątkiem „romansowym”, ale w istocie się dopełniają. Dopełniają się w opowieści o poszukiwaniu tożsamości i własnego miejsca na świecie. Każdy zastanawia się kim zostanie w przyszłości, czy ma dość talentu, aby spełnić swe marzenia i wreszcie, czy jest ktoś obok, kto nas kocha i wspiera. To właśnie przez sprawdzanie się, samorealizację, przez wzloty i upadki kształtujemy swój charakter i rzeźbimy swoją niszę w świecie.

Film z duszą

Największa wartość „Hany and Alice” nie tkwi jednak w głębi przemyśleń, do których obraz ten skłania, choć jak na komedię romantyczną, trudno mu zarzucić powierzchowność. Shunji Iwai to mistrz poetyckiej atmosfery, nieuchwytnego piękna, emanującego z jego prostych, ale głęboko przejmujących historii. Iwai jest filmowym czarodziejem, który z filmowej codzienności bohaterów, z prozaiczności ich losów potrafi wyczarowywać obrazy i dźwięki wypełnione czystą poezją. Nie jest maniakalnym estetą ani mistrzem formy, bo wie, że nadmierna estetyzacja czy rozbudowana ornamentyka zabija autentyczność, toteż filmuje swych bohaterów bardzo często kamerą z ręki, nie dba szczególnie o kompozycje kadrów, nie dopieszcza szczegółów, ani nie stara się być perfekcjonistą. A mimo to jego filmy mają coś, czego nie udaje się osiągnąć wielu innym artystom. One mają dusze.

Owa „dusza”, owe nieuchuwytne piękno pojawia się także w „Hana and Alice”. Tym razem jednak reżyser wywołuje te niezwykłe uczucia wykorzystując... humor. Humor w filmie Iwaia połączony jest z liryzmem najwyższej próby, który ostateczny, zniewalający efekt osiąga w wyniku idealnego zgrania obrazu, muzyki (autorstwa reżysera) oraz fenomenalnej gry odtwórczyń głównych ról: Anne Suzuki i Yu Aoi. Ale bez reżyserskiego geniuszu Iwaia nie udałoby się nakręcić tak kapitalanych scen, jak scenę w resturacji, do której Alice przyprowadza Masashiego by przypomnieć mu miejsce ich rzekomo pierwszej radnki; scenę, gdy przebierająca się matka Hany odkrywa lężacego na kanapie Masashiego; sekewncję na plaży, scenę, gdy Hana ze łzami w oczach przyznaje się do kłamstwa i prosi go przebaczenie, czy też scenę, która jest jedną z najpiękniejszych scen miłosnych, jakie było mi dane zobaczyć: gdy Alice wyznaje Masashiemu miłość, używając do wypowiedzenia slów „kocham cię”, chińskiej frazy oznaczającej to samo: wo ai ni. Ale właściwie można by cytować scenę po scenie (a co z genialnymi scenkami z castingu?) - „Hana and Alice” to jeden wielki reżyserki i aktorski majstersztyk. Anne Suzuki, rewelacyjna w roli przebiegłej, ale w istocie wrażliwej i samotnej dziewczyny, a Yu Aoi jest tak pełna wdzięku i naturalności, że po prostu nie można się w niej nie zakochać.

„Hana and Alice” pozostaje w cieniu kultowego „Wszystko o Lily Chou Chou”, niektórzy zarzucają temu fimowu dygresyjność (dziwne, że nie przeszkadzała im w „Lily Chou Chou”), powolone tempo, nieco drewnianą rolę Tomohiro Kaku (ale właśnie taki miał być bohater) i fakt, że to tylko komedia; raczej błaha i mało istotna w dorobku Iwaia. Nie wierzcie im. Oni wszyscy kłamią. „Hana and Alice” to skromny-wielki film, piękny w swej autentyczności, dowodzący, że nawet coś tak pośledniego jak komedia romantyczna w rękach prawdziwego artysty może stać się Sztuką.


MOJA OCENA: 10/10


REALIZACJA
FABUŁA
DRUGIE DNO
To chyba tylko Shunji Iwai potrafi: z lekkiej, błahej i w istocie banalej historii wyczarować piękno w czystej postaci i moc wzruszeń, które złamią serce każdego twardziela.
Artystyczna komedia romantyczna, czyli jak z pośledniego, wyeksploatowanego gatunku uczynić wielkim film. Prosto: trzeba mieć tylko talent i umieć pokazywać emocje. 
O odkrywaniu prawdziwej wartości miłości, przyjaźni i własnego miejsca w świecie pozorów i gry. Ale nie drugie czy pierwsze dno jest w tym filmie najważniejsze, lecz emocje: szczere, autentyczne, rozdzierające serce.


Brak komentarzy :

Prześlij komentarz