Nic dwa razy się nie
zdarza. A jednak i w tym roku zostałem zaproszony wraz z osobą
towarzyszącą (konkretnie: z moją żoną) przez organizatorów
siódmej edycji Festiwalu Filmowego 5 Smaków. Rzecz jasna, nie tak
całkiem bezinteresownie, ponieważ poproszono mnie, abym wygłosił
dwie krótkie prelekcje związane z prezentowanymi azjatyckimi
filmami grozy. Jak większość ludzi, nie lubię przemawiać
publicznie, ale to niewielka „cena”, za możliwość
bezpośredniego uczestniczenia w święcie kina azjatyckiego. Co
prawda mój pobyt ze względów organizacyjno-finansowych ograniczony
został do kilku dni i kilku filmów, ale to i tak wiele, jeśli
weźmie się pod uwagę, że większość z pokazywanych na festiwalu
obrazów nigdy nie pojawi się w polskich kinach.
Kino Muranów - to tam oglądaliśmy wszystkie tegoroczne
filmy festiwalowe (zdj. z fanpage`u festiwalu na FB)
W tym roku organizatorzy
festiwalu, Fundacja Arteria, zdołali zgromadzić az 42 filmy z Azji,
ułożone w sześć sekcji tematycznych. W sekcji Nowe Kino Azji
przedstawiające najnowsze obrazy azjatyckich znalazł się m.in.
zwycięzca tegorocznego festiwalu, tajlandzki „36” w reżyserii
Nawapola Thamrongrattanarita oraz zdobywca wyróżnienia singapurski
„Ilo, Ilo” (reż. Anthony Chen). W filmowo najobszerniejszej
sekcji Opowieści Miejskie (15 obrazów) można było zobaczyć m.in.
najważniejsze filmy Johny`ego To oraz An Hui. Sekcja Tajwan 16 mm
poświęcona była mało znanym obrazom tajwańskiej nowej fali
(m.in. debiut Anga Lee). Ponadto na festiwalu organizatorzy
zaprezentowali retrospektywę Tetsui Nakashimy, twórcy
„Confessions”, a także w ramach pokazów specjalnych m.in.
„Wielkiego Mistrza” Wong Kar-waia oraz kultowy „Bad Film” od
kultowego reżysera Siona Sono. Nie zabrakło także azjatyckich
horrorów reprezentowanych w tym roku, aż przez trzy obrazy: „Lesson
of the Evil” Takashiego Miike, „Dream Home” Pang Ho-cheunga
oraz tajlandzki „Countdown” Nattawuta Poonpiriyi. Ofertę
festiwalową uzupełniały filmy dokumentalne i wydarzenia
artystyczne zebrane w sekcji Azja w Obiektywie.
***
Podobnie, jak rok temu,
na festiwal przybyłem w czwartek. Zakwaterowanie mieliśmy w tym
samym hotelu, co w ubiegłym roku tyle, że tym razem naszym kinem
wypadowym był Muranów.
Na początek naszej
festiwalowej przygody obejrzeliśmy film Tetsui Nakashimy, „Kamikaze
Girls” (Shimotsuma monogatari, Japonia, 2004). Obraz
japońskiego twórcy przedstawia historię niezwykłej przyjaźni
pomiędzy dwiema niezwykłymi przyjaciółkami. Momoko marzy o pełnym
przyjemności życiu, jakie wiedli przedstawiciele francuskiej
arystokracji z czasów rokoko (ok. 1720-1790). Ponadto uwielbia
różowy kolor, koronki i falbanki i pogardza kulturą tanich
supermarketów i banalnymi rozrywkami. Ichigo natomiast należy do
kobiecego gangu motocyklowego (tzw. subkultury bosozuku) i
jest przeciwieństwem wrażliwej i na swój sposób wyrafinowanej
Momoko. Ale jest coś, co dla obydwóch bohaterek jest wspólne:
zamiłowanie do niezależności i bunt przeciw wszelkim formom
społecznej opresji.
„Kamikaze
Girls” zyskał ogromną popularność w Japonii, zwłaszcza wśród
młodych widzów i – co zaskakujące - równie wielkim powodzeniem
cieszył się na festiwalu 5 Smaków. Na czwartkowym pokazie sala
kina Muranów była wypełniona po brzegi, a i na poniedziałkowy
seans – wiem to z pewnego źródła – frekwencja zapowiadała się
nie mniejsza. Mam wrażenie, że gdyby widzowie mogli wybrać swój
film siódmej edycji 5 Smaków z pewnością wybraliby ten obraz
Nakashimy. Myślę, że przyczyna popularności tego filmu, zarówno
wśród Japończyków i widzów festiwalu, tkwiła zarówno tematyce,
bliskiej każdemu młodemu człowiekowi (wolność, niezależność,
bunt przeciw społeczeństwu), jak też w nowoczesnym, pełnym humoru
i formalnego szaleństwa sposobie opowiadania. Kto widział choć
jeden film Nakashimy doskonale wie, że Japończyk reprezentuje
specyficzny styl: teledyskowy montaż, gatunkowy i stylistyczny
miszmasz, szalone tempo, humor często przeradzający się w gorzką
ironię oraz filmową wyobraźnię, nie uznającą praktycznie żadnych
granic ani gatunków, ani też klasycznych stylów prowadzenia
narracji i komponowania kadrów. „Kamikaze Girls” jest obrazem o
wolności i wolność twórcza przebija z każdego kadru tego filmu.
A jednak dla mnie jest to najsłabszy film twórcy „Żywota
Matsuko”.
Odniosłem
wrażenie, że Nakashima miał wyjściowy pomysł na adaptację mangi
Yukio Kanesady (ta zaś jest adaptacją powieści Novala Takemoto),
ale na jego interesujące, bardziej złożone rozwinięcie – już
nie za bardzo. To efektowny film, zwłaszcza pod względem
realizacji, sposobu opowiadania, ale ostatecznie zmieniające się
jak w telewizyjnej reklamie obrazy (właśnie od ich reżyserii swą
karierę zaczynał Nakashima) zaczynają z czasem nużyć, a treść
wydaje się zbyt wątła, zbyt pretekstowa, by utrzymać
zainteresowanie widza. A przynajmniej takiego widza jak ja i moja
żona.
Drugim
filmem czwartkowego dnia był obraz Takashiego Miike „Lekcja
zła” (Aku no kyoten, Japonia, 2012). Nie będę się o nim
rozpisywać, bo na moim blogu znajdziecie obszerną recenzję z niego
(dział: Film, pod literą „L”), więc napiszę tylko, że
oglądany po raz trzeci, z polskimi napisami, na dużym ekranie wciąż
robi na mnie ogromne wrażenie. W wywiadzie na potrzeby promocji
„Lekcji zła” Miike powiedział, że: „Filmy są bardziej
atrakcyjne, kiedy mają trochę trucizny” i ten film jest
potwierdzeniem jego słów. Tę trucizną jest bowiem ironia, którą
japoński reżyser inteligentnie przemyca do swego filmu, czyniąc z
niego absolutnie genialny pastisz filmów o mordercach i
psychopatach. Niestety mojego zachwytu nad filmem Miike nie
podzieliła moja małżonka. No cóż, nie jest fanką horrorów, a
zwłaszcza takich specyficznych jak „Lekcja zła”
Przed
filmem Miike miałem swoją pierwszą prelekcję. Mówienie do grupy
ludzi nie jest tym co robię na co dzień, toteż trochę nerwówki
było. Zwłaszcza gdy okazało się, że gdy pojawiliśmy się na
sali, widzowie zapełnili już salę kinową (niezbyt licznie, bo
pora była już późna, a ponadto można było ten film obejrzeć
następnego dnia, podczas Nocy Grozy). Prelekcja była krótka, bo
nie chciałem zamęczać ani siebie, ani widzów nadmiernie długim
wstępem. Na koniec otrzymałem niezbyt długie, ale za to wyraziste
brawa i jedną prelekcję miałem z głowy.
***
W
piątek najważniejszym wydarzeniem dla mnie była... druga
prelekcja, tym razem przed Nocą Grozy. O ile na „Lekcji zła”
sala kinowa była zapełniona mniej niż w połowie, o tyle na Noc
Grozy wybrała się zatrważająca, jak dla osoby, która miała
przed nimi przemawiać, liczba widzów. Miłośnicy grozy zajęli
praktycznie wszystkie miejsca: od pierwszego do ostatniego rzędu. Na
szczęście dość szybko liczebność publiczności przestała mieć
dla mnie znaczenie i podczas prelekcji pozwoliłem sobie na kilka
improwizowanych wstawek. To, co chciałem powiedzieć, to
powiedziałem, natomiast mam wrażenie, że do niektórych widzów
dotarły jedynie opisy niektórych krwawych scen z prezentowanych
horrorów. Przytoczyłem je nie po to, aby rozbawić widownię, lecz
przekazać proste, ale ważne przesłanie, że azjatyckie kino grozy
coraz bardziej staje się kinem globalnym a nie lokalnym, czy
kontynentalnym. Może więc z tym przesłaniem nie dotarłem, ale
wiem od znajomego, który pozostał na filmach Nocy Grozy, że
publiczność dobrze zapamiętała przytoczone przez mnie sceny, a to
znaczy, że mój trud nie poszedł na marne i choć może
niekoniecznie to, co chciałem, ale jednak coś po prelekcji w
widzach zostało. Brawa otrzymałem też krótkie, ale intensywne –
i miałem wrażenie – że szczere. Niemniej dobrze by było, aby na
Nocy Grozy zjawiali się autentyczni fani grozy, a nie osoby
przypadkowe. Tylko czy ktoś ma na to wpływ?
Przed
prelekcją, która odbyła się ok. godziny 20. 30 zdążyliśmy
obejrzeć jeden z najlepszych filmów, które było dane nam
obejrzeć: hongkońskie „Więzi” (Guo Jie, Hongkong, 2013)
w reżyserii debiutantki, Flory Lau. Po czwartkowej porcji japońskiej
groteski, pastiszu i makabry, film reżyserki z Hongkongu zaskoczył
nas pozytywnie klasycznie prowadzoną, dwuwątkową narracją,
subtelnością i przepięknymi, wysmakowanymi zdjęciami Christophera
Doyle`a, chyba najsłynniejszego autora zdjęć w kinie azjatyckim
(m.in. stałego współpracownika Wong Kar-waia). Strona formalna, w
przeciwieństwie do „Kamikaze Girls”, nie wychodziła jednak
przed treść idealnie współgrając z opowieścią o dwojgu
bohaterów: bogatej i eleganckiej żony biznesmena z Hongkongu i jej
szofera, mieszkającego w Chinach. Jednak tak naprawdę
najważniejszym „bohaterem” „Więzi” jest miejsce akcji:
pogranicze chińsko-hongkońskie. Choć Hongkong od 1997 r.
oficjalnie jest częścią Chińskiej Republiki Ludowej, to w
rzeczywistości są to dwa różne światy. Hongkong to synonim
bogactwa, luksusu i finansowego raju, Chiny zaś, a właściwie
nadgraniczna prowincja Guadong, to ubóstwo, brak perspektyw i
opresyjne prawo, ograniczające np. liczbę posiadanych dzieci do
jednego. Film nie jest jednak historią tego, jak dobrze żyje się w
Hongkongu, a jak źle w Chinach kontynentalnych, lecz opowieścią o
granicach: tych administracyjnych, jak też – a może przede
wszystkim – tych ludzkich, skazujących bohaterów na niemożność
porozumienia, na samotność i alienację. Piękny, smutny film.
***
Trzeci
dzień, sobota zaczęliśmy od drugiego z najlepszych, przynajmniej w
naszym zgodnym małżeńskim odczuciu, filmu tegorocznej edycji
festiwalu. „Pako
i magiczna księga” (Pako to mahô no ehon, Japonia,
2008) w reżyserii Tetsui
Nakashimy to na pozór film... familijny. Rzeczywiście, kilkoro
rodziców przyprowadziło dość nieopatrzenie swe pociechy, które
jednak szybko znudziły się filmową historią. A jest to opowieść,
przypominająca skrzyżowanie „Tajemniczego ogrodu” z „Alicją
w krainie czarów”, o grupie ekscentrycznych pacjentów niezwykłego
szpitala. Panu doktorowi wydaje się, że jest postacią z bajki: co
chwila inną. Jedna z pielęgniarek jest wampirzycą, druga imponuje
pokaźną liczbą tatuaży, ale jeszcze bardziej dziwacznie
prezentują się pacjenci tego wyjątkowego szpitala. Wśród nich
natrafimy m.in. na przejawiającego skłonności samobójcze byłego
gwiazdora filmów dla dzieci, a także na wrażliwego drug queen,
byłego gangstera postrzelonego przez... małpę oraz na ponurego,
wstrętnego starca Onukiego ( w tej roli nie do rozpoznania Koji
Yakusho, ulubiony aktor Kiyoshiego Kurosawy) i główną bohaterkę:
dziewczynkę Pako, która pamięta tylko bieżący dzień. Wątek
tych dwoje z czasem wybija się na pierwszy plan, stając się
głęboko poruszającą historią o tym, jak dziecięca niewinność,
naiwność i wdzięk kruszą przepełnione nienawiścią do innych i
siebie samego serce Onukiego. Starzec urzeczony osobą dziewczynki i
jej smutną historią za najważniejszy cel stawia sobie, aby Pako
zapamiętała go na dłużej niż tylko jeden dzień. Namawia
personel i pacjentów, aby wystawili przedstawienie teatralne na
podstawie książki, którą dziewczynka czyta każdego dnia od nowa
(prezent od zmarłej matki).
„Pako
i magiczna księga” przypomina nieco „Małych agentów” Roberta
Rodrigueza, jeśli jednak amerykański pełen był efektów
komputerowych oraz infantylnej treści, o tyle obraz Nakashimy za
lukrowaną scenerią, mieniącą się różnobarwnymi kolorami; za
bogactwem wymyślnych kostiumów i charakteryzacji; za gatunkowym,
stylistycznym mariażem i za imponującymi animowanymi wstawkami
skrywa historię poważna i tragiczną; zdecydowanie nie dla dzieci.
Film Nakashimy opowiada bowiem o przyjaźni, miłości, ale też o
przemocy, samotności i śmierci. Niezwykłe jest również to, że
choć fabuła składa się z wielu filmowych klisz (niewinność
dziecka, odmieniająca zgorzkniałego starca; gwiazda dziecięcych
filmów pogrążona w depresji itp.) za sprawą zdumiewającej,
cudownej kreatywności Nakashimy nabiera ona świeżości i nowej
jakości. Przepiękna, magiczna baśń filmowa, której nie można
oglądać bez mokrych od łez oczu.
Drugim
filmem sobotniego dnia festiwalowego był obraz, którego fabuła
również koncentrowała się na relacjach między dzieckiem a
światem dorosłych. Debiutancki obraz Anthony`ego Chena „Ilo
Ilo” (Ba ma bu zai jia, Singapur,
2013) opowiada
historię na poły autobiograficzną, opisującą rzeczywiste relacje
przyjaźni, jakie połączyły młodego wówczas Anthony`ego z jego
filipińską służącą Teresitą Sajonią ( tytuł filmu pochodzi od
filipińskiej miejscowości, z której pochodziła Teresita). W
filmie owa przyjaźń między chłopcem imieniem Jiale a filipińską
służącą (w tej roli Angela Bayani) nie rozwija się jednak gładko
i bezkonfliktowo. Chłopiec jest bowiem wyjątkowo niegrzeczny,
nieposłuszny i sprawia mnóstwo kłopotu nauczycielom i rodzicom.
Początkowo zachowuje się wobec Teresity arogancko i agresywnie, ale
z czasem w wyalienowanej, samotnej pośród singapurskiego
społeczeństwa służącej dostrzega bratnią duszę. Jednak „Ilo
Ilo” nie jest jedynie opowieścią o przyjaźni między krnąbrnym
chłopcem a cierpliwą i życzliwą służącą, ale również pewnym
znaczącym wycinkiem ze singapurskiego społeczeństwa, które w
obliczu kryzysu gospodarczego lat dziewięćdziesiątych wystawia na
ciężką próbę relacje rodzinne, małżeńskie a nawet, zwyczajne
międzyludzkie. Chyba trzeba zgodzić się z uzasadnieniem People`s
Jury tegorocznego festiwalu, które przyznając wyróżnienie obrazowi
Chena stwierdziło, że :
„reżyserowi udaje się opowiedzieć o dynamicznych
relacjach międzyludzkich, w osobisty i bezpretensjonalny sposób”.
Od siebie dodam, że „Ilo Ilo”
charakteryzuje się rzadką urodą, wynikającą nie z rozbuchanej
formy, ale z oszczędności użytych środków, ze skromności i
prostoty przedstawionej historii i bohaterów, którzy pomimo swoich
wad, budzą naszą sympatię. Dlatego też nie dziwi mnie decyzja o
ogłoszeniu „Ilo Ilo” oficjalnym kandydatem Singapuru do
ubiegania się o nominacje w kategorii najlepszy film
nieanglojęzyczny tegorocznych Oscarów.
Ostatnim
filmem festiwalowej soboty, który zobaczyliśmy byli „Kieszonkowcy”
(Man Jeuk, Hongkong, 2008)
w reżyserii Johny`ego To. Johny To, obok Ringo Lama i Johna Woo,
który jest najważniejszym przedstawicielem hongkońskiej odmiany
kina gangsterskiego, „Hongkong noir”, kręcił „Kieszonkowców”
trzy lata w przerwach między innym projektami. Być może dlatego
jest to obraz zaskakujący jak na twórczość reżysera znanego z
takich filmów jak „Fultiime Killer”, „Election” czy
„Exiled”. Zaskakujące są w nim zarówno śladowe ilości
przemocy, jak też wyraźne sięganie po konwencje melodramatu i
atmosferę poetyckiego filmu o miłości. Fabuła opowiada o grupie
tytułowych kieszonkowców, którzy na swej drodze poznają piękną,
tajemniczą Chun Fei, zakochując się w niej od pierwszego
spotkania. Okazuje się, że Chun Fei jest utrzymanką bogatego i
legendarnego bossa hongkońskich kieszonkowców pana Fu.
Konfrontacja, sprytnie zaaranżowana przez piękną femme fatale,
między bohaterami a panem Fu jest nieunikniona. Dochodzi do niej w
niezwykłej, wizualnie oszałamiajacej sekwencji pojedynku między
kieszonkowcami a ludźmi pana Fu i nim samym a rozegranej w deszczowy
wieczór, na przejściu dla pieszych. Zwolnione zdjęcia, kunszt
kieszonkowców, przywodzący na myśli iluzjonistyczne sztuczki,
nadaje temu fragmentowi poetyckiej, magicznej atmosfery. Nie jest to
być może najlepszy film Johny`ego To (fabuła jest mocno
naciągana), ale jak bywa u To nie historia, ale sposób jej
zaprezentowania na ekranie robi różnicę. Naprawdę znaczącą
różnicę.
***
Ostatniego
naszego pobytu na festiwalu obejrzeliśmy dwa filmy. Pierwszy z nich
„Jiseul” (Korea Płd, 2012)
to bodaj jedyny z repertuaru siódmej edycji 5 Smaków, nawiązujący
bezpośrednio do wydarzeń autentycznych z pełnej bólu i cierpienia
dwudziestowiecznej historii Korei. 3 kwietnia 1948 r. na znajdującej
u wybrzeży Korei Południowej wyspie doszło do komunistycznego
powstania, które zostało w wyjątkowo krwawy i brutalny sposób
stłumione przez trzech tysięcy koreańskich żołnierzy,
policjantów, organizacje paramilitarne oraz skrajnie
nacjonalistyczne bojówki. Do rzezi powstańców i cywilów, w
której śmierć poniosło od czternastu do sześćdziesięciu
tysięcy osób, doszło za cichym przyzwoleniem armii amerykańskiej a
także pierwszego prezydenta Republiki Korei, Syngnam Rhee. Obraz
koreańskiego reżysera, O Muela (rodowitego mieszkańca wyspy Jeju)
nie jest jednak prostą rekonstrukcję maskary. „Jiseul” to
rodzaj filmowej impresji, czarno-biały obraz nie tyle relacjonujący,
co kreujący niezwykłą atmosferę sennego koszmaru śnionego przez
bohaterów. Koszmaru, który staje się przerażającym snem na
jawie.
O Muel podszedł do historii grupy wieśniaków, ukrywających się
w jaskini oraz do grupy żołnierzy tropiących i mordujących
cywilów nad wyraz ambitnie. Jego film jest całkowicie pozbawiony
atrakcyjności: wszechobecny ascetyzm (choć czarno-biała faktura
zdjęć nadaje mu niepokojącej urody), akcja spowolniona do maksimum,
rozbita na długie, statyczne ujęcia filmowane w dalekich planach
lub na leniwe horyzontalne panoramy. Fabuła, choć pozornie bogata w
wydarzenia, niemal pozbawiona jest dramatyzmu i emocji. Jakby O Muel
obawiał się, że wszelka próba „uatrakcyjnienia” jego filmu
zafałszuje artystyczną wizję reżysera. A jest to wizja na swój
sposób urzekająca, ale jednocześnie przez świadomie wybrany
sposób narracji i filmowania niezwykle trudna i ciężka w odbiorze.
Twórca „Jiseul” wielokroć ukazuje swych bohaterów w dalekich
planach, tak że nie wiadomo, który z nich wypowiada daną kwestię.
Wiele ujęć przedstawia przedmioty albo osoby nieistotne dla fabuły
lub celowo zasłonięte przez obiekty wewnątrz kadru, „Jiseul” ,
choć z punktu formalnego ciekawy, ma wszystkie cechy kina, którego
nie cierpię, a które nazywam „artystowskim”. Wykoncypowany,
pogrążony w nudnym formalizmie, pozbawiony prawdziwych emocji i
postaci z krwi i kości staje się w rzeczywistości ofiarą
nadmiernych ambicji reżysera. Szkoda (choć mojej żonie podobał
się znacznie bardziej).
Drugim
i zarazem ostatnim filmem, który mieliśmy okazję zobaczyć był
chiński, ale wyprodukowany w Hongkongu obraz debitującej w kinie
fabularnym Yang Lina, niezależnej dokumentalistki z Pekinu. „Wilgotne
sny” (Chunmeng, Hongkong, 2013) już
polskim tytułem wywołuje jak najbardziej słuszne erotyczne
konotacje. Wtłoczona w rolę matki i żony Fang Lei, bohaterka nie
może poradzić sobie z seksualną frustracją, która nieoczekiwanie
znajduje ujście w snach nawiedzających kobietę. Fang Lei śni się
mężczyzna, którego twarzy nie może poznać, ale którego
odczuwa jakby był żywą osobą. Wkrótce jej sny o nieznajomym
wypełniają się wyuzdanym seksem, który uprawia z... senną marą.
Ten fantastyczny punkt wyjścia staje się pretekstem do powiedzenia o
roli współczesnej chińskiej kobiety, która stłamszona przez rolę
społeczną, tradycję i patriarchalizm tak naprawdę nie jest w
stanie wyrazić siebie i swoich głębokich potrzeb. Interesujący
film, pod względem formalnym czerpiący z estetyki dokumentu i
francuskiego nurtu cinema
verite, jednak w moim
odczuciu brakuje temu filmowi dyscypliny, wiele scen można byłoby
pominąć lub skrócić bez poważnej szkody dla wymowy filmu.
Z „Wilgotnymi snami” wiąże się pewna anegdota. Dzień
wcześniej udaliśmy się do położnej w pobliżu kina Muranów
wietnamskiej resturacji, w której realizowaliśmy nasze obiadowe
kupony. W pewnym momencie do lokalu weszły trzy Azjatki: młodsza,
średnia i starsza, zajmując stolik obok naszego. Największą uwagę
zwróciłem na „średnią Azjatkę”, gdyż zazwyczaj panie z Azji
prezentują raczej dziewczęcą, a nie pełną kobiecych kształtów
urodę. Jakież było nasze, a moje w szczególności, zdziwienie,
gdy tuż przed pokazem „Wilgotnych snów” jedna z organizatorek
pokazu przedstawiła specjalnego gościa, odtwórczynię głównej
roli w filmie, Siyuan Zhao. Czy muszę dodawać, że była to ta sama
Azjatka z restauracji, która przykuła moją uwagę?
***
Kilka
słów podsumowania. Właściwie mógłbym poprzestać jedynie na
stwierdzeniu, że przed wyjazdem na festiwal moja żona – mówiąc
delikatnie - była daleka od zachwytu nad azjatyckim kinem, a
tymczasem po 5 Smakach – nomen omen zasmakowała w kinie z Azji.
Nie jestem bardzo zaskoczony jej reakcją, ponieważ warszawski
festiwal, od kilku lat, ukazując niezwykłe bogactwo: gatunkowe,
tematyczne i stylistyczne kina azjatyckiego, dowodzi, że mimo
kryzysów trapiące różne światowe kinematografie, film azjatycki
wciąż prezentuje niesłychanie wysoki poziom. Pocieszająca jest
także wciąż rosnąca liczba debiutantów dokładających swą
cegiełkę do tego optymistycznego obrazu kinematografii z Azji.
Chwała fundacji Arteria i dyrektorowi 5 Smaków, Jakubowi
Królikowskiemu za organizację tej niezwykle artystycznie udanej
imprezy, bo nie tylko umożliwia fanom uczestniczenie w święcie
kina azjatyckiego, ale nadto obejrzenie filmów, które
prawdopodobnie nigdy nie trafią do polskich kin.
Ale żeby nie kończyć smutnym akcentem na koniec wrzucam najzabawniejszą azjatycką reklamę, które zwyczajem poprzedniej
edycji, pokazywane były przed właściwym seansem.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz