piątek, 15 listopada 2013

ZAPISKI FESTIWALOWE x 2 - 7 FESTIWAL FILMOWY 5 SMAKÓW (Warszawa, 5-11 listopada, 2013)



Nic dwa razy się nie zdarza. A jednak i w tym roku zostałem zaproszony wraz z osobą towarzyszącą (konkretnie: z moją żoną) przez organizatorów siódmej edycji Festiwalu Filmowego 5 Smaków. Rzecz jasna, nie tak całkiem bezinteresownie, ponieważ poproszono mnie, abym wygłosił dwie krótkie prelekcje związane z prezentowanymi azjatyckimi filmami grozy. Jak większość ludzi, nie lubię przemawiać publicznie, ale to niewielka „cena”, za możliwość bezpośredniego uczestniczenia w święcie kina azjatyckiego. Co prawda mój pobyt ze względów organizacyjno-finansowych ograniczony został do kilku dni i kilku filmów, ale to i tak wiele, jeśli weźmie się pod uwagę, że większość z pokazywanych na festiwalu obrazów nigdy nie pojawi się w polskich kinach.


Kino Muranów - to tam oglądaliśmy wszystkie tegoroczne 
filmy festiwalowe (zdj. z fanpage`u festiwalu na FB) 

W tym roku organizatorzy festiwalu, Fundacja Arteria, zdołali zgromadzić az 42 filmy z Azji, ułożone w sześć sekcji tematycznych. W sekcji Nowe Kino Azji przedstawiające najnowsze obrazy azjatyckich znalazł się m.in. zwycięzca tegorocznego festiwalu, tajlandzki „36” w reżyserii Nawapola Thamrongrattanarita oraz zdobywca wyróżnienia singapurski „Ilo, Ilo” (reż. Anthony Chen). W filmowo najobszerniejszej sekcji Opowieści Miejskie (15 obrazów) można było zobaczyć m.in. najważniejsze filmy Johny`ego To oraz An Hui. Sekcja Tajwan 16 mm poświęcona była mało znanym obrazom tajwańskiej nowej fali (m.in. debiut Anga Lee). Ponadto na festiwalu organizatorzy zaprezentowali retrospektywę Tetsui Nakashimy, twórcy „Confessions”, a także w ramach pokazów specjalnych m.in. „Wielkiego Mistrza” Wong Kar-waia oraz kultowy „Bad Film” od kultowego reżysera Siona Sono. Nie zabrakło także azjatyckich horrorów reprezentowanych w tym roku, aż przez trzy obrazy: „Lesson of the Evil” Takashiego Miike, „Dream Home” Pang Ho-cheunga oraz tajlandzki „Countdown” Nattawuta Poonpiriyi. Ofertę festiwalową uzupełniały filmy dokumentalne i wydarzenia artystyczne zebrane w sekcji Azja w Obiektywie.


***

Podobnie, jak rok temu, na festiwal przybyłem w czwartek. Zakwaterowanie mieliśmy w tym samym hotelu, co w ubiegłym roku tyle, że tym razem naszym kinem wypadowym był Muranów.

Na początek naszej festiwalowej przygody obejrzeliśmy film Tetsui Nakashimy, „Kamikaze Girls” (Shimotsuma monogatari, Japonia, 2004). Obraz japońskiego twórcy przedstawia historię niezwykłej przyjaźni pomiędzy dwiema niezwykłymi przyjaciółkami. Momoko marzy o pełnym przyjemności życiu, jakie wiedli przedstawiciele francuskiej arystokracji z czasów rokoko (ok. 1720-1790). Ponadto uwielbia różowy kolor, koronki i falbanki i pogardza kulturą tanich supermarketów i banalnymi rozrywkami. Ichigo natomiast należy do kobiecego gangu motocyklowego (tzw. subkultury bosozuku) i jest przeciwieństwem wrażliwej i na swój sposób wyrafinowanej Momoko. Ale jest coś, co dla obydwóch bohaterek jest wspólne: zamiłowanie do niezależności i bunt przeciw wszelkim formom społecznej opresji.

Kamikaze Girls 
(reż. Tetsuya Nakashima, Japonia, 2004)

„Kamikaze Girls” zyskał ogromną popularność w Japonii, zwłaszcza wśród młodych widzów i – co zaskakujące - równie wielkim powodzeniem cieszył się na festiwalu 5 Smaków. Na czwartkowym pokazie sala kina Muranów była wypełniona po brzegi, a i na poniedziałkowy seans – wiem to z pewnego źródła – frekwencja zapowiadała się nie mniejsza. Mam wrażenie, że gdyby widzowie mogli wybrać swój film siódmej edycji 5 Smaków z pewnością wybraliby ten obraz Nakashimy. Myślę, że przyczyna popularności tego filmu, zarówno wśród Japończyków i widzów festiwalu, tkwiła zarówno tematyce, bliskiej każdemu młodemu człowiekowi (wolność, niezależność, bunt przeciw społeczeństwu), jak też w nowoczesnym, pełnym humoru i formalnego szaleństwa sposobie opowiadania. Kto widział choć jeden film Nakashimy doskonale wie, że Japończyk reprezentuje specyficzny styl: teledyskowy montaż, gatunkowy i stylistyczny miszmasz, szalone tempo, humor często przeradzający się w gorzką ironię oraz filmową wyobraźnię, nie uznającą praktycznie żadnych granic ani gatunków, ani też klasycznych stylów prowadzenia narracji i komponowania kadrów. „Kamikaze Girls” jest obrazem o wolności i wolność twórcza przebija z każdego kadru tego filmu. A jednak dla mnie jest to najsłabszy film twórcy „Żywota Matsuko”.

Kamikaze Girls
(reż. Tetsuya Nakashima, Japonia, 2004)

Odniosłem wrażenie, że Nakashima miał wyjściowy pomysł na adaptację mangi Yukio Kanesady (ta zaś jest adaptacją powieści Novala Takemoto), ale na jego interesujące, bardziej złożone rozwinięcie – już nie za bardzo. To efektowny film, zwłaszcza pod względem realizacji, sposobu opowiadania, ale ostatecznie zmieniające się jak w telewizyjnej reklamie obrazy (właśnie od ich reżyserii swą karierę zaczynał Nakashima) zaczynają z czasem nużyć, a treść wydaje się zbyt wątła, zbyt pretekstowa, by utrzymać zainteresowanie widza. A przynajmniej takiego widza jak ja i moja żona.

Drugim filmem czwartkowego dnia był obraz Takashiego Miike „Lekcja zła” (Aku no kyoten, Japonia, 2012). Nie będę się o nim rozpisywać, bo na moim blogu znajdziecie obszerną recenzję z niego (dział: Film, pod literą „L”), więc napiszę tylko, że oglądany po raz trzeci, z polskimi napisami, na dużym ekranie wciąż robi na mnie ogromne wrażenie. W wywiadzie na potrzeby promocji „Lekcji zła” Miike powiedział, że: „Filmy są bardziej atrakcyjne, kiedy mają trochę trucizny” i ten film jest potwierdzeniem jego słów. Tę trucizną jest bowiem ironia, którą japoński reżyser inteligentnie przemyca do swego filmu, czyniąc z niego absolutnie genialny pastisz filmów o mordercach i psychopatach. Niestety mojego zachwytu nad filmem Miike nie podzieliła moja małżonka. No cóż, nie jest fanką horrorów, a zwłaszcza takich specyficznych jak „Lekcja zła”

Lekcja zła
(reż. Takashi Miike, Japonia, 2012)

Przed filmem Miike miałem swoją pierwszą prelekcję. Mówienie do grupy ludzi nie jest tym co robię na co dzień, toteż trochę nerwówki było. Zwłaszcza gdy okazało się, że gdy pojawiliśmy się na sali, widzowie zapełnili już salę kinową (niezbyt licznie, bo pora była już późna, a ponadto można było ten film obejrzeć następnego dnia, podczas Nocy Grozy). Prelekcja była krótka, bo nie chciałem zamęczać ani siebie, ani widzów nadmiernie długim wstępem. Na koniec otrzymałem niezbyt długie, ale za to wyraziste brawa i jedną prelekcję miałem z głowy.

***

W piątek najważniejszym wydarzeniem dla mnie była... druga prelekcja, tym razem przed Nocą Grozy. O ile na „Lekcji zła” sala kinowa była zapełniona mniej niż w połowie, o tyle na Noc Grozy wybrała się zatrważająca, jak dla osoby, która miała przed nimi przemawiać, liczba widzów. Miłośnicy grozy zajęli praktycznie wszystkie miejsca: od pierwszego do ostatniego rzędu. Na szczęście dość szybko liczebność publiczności przestała mieć dla mnie znaczenie i podczas prelekcji pozwoliłem sobie na kilka improwizowanych wstawek. To, co chciałem powiedzieć, to powiedziałem, natomiast mam wrażenie, że do niektórych widzów dotarły jedynie opisy niektórych krwawych scen z prezentowanych horrorów. Przytoczyłem je nie po to, aby rozbawić widownię, lecz przekazać proste, ale ważne przesłanie, że azjatyckie kino grozy coraz bardziej staje się kinem globalnym a nie lokalnym, czy kontynentalnym. Może więc z tym przesłaniem nie dotarłem, ale wiem od znajomego, który pozostał na filmach Nocy Grozy, że publiczność dobrze zapamiętała przytoczone przez mnie sceny, a to znaczy, że mój trud nie poszedł na marne i choć może niekoniecznie to, co chciałem, ale jednak coś po prelekcji w widzach zostało. Brawa otrzymałem też krótkie, ale intensywne – i miałem wrażenie – że szczere. Niemniej dobrze by było, aby na Nocy Grozy zjawiali się autentyczni fani grozy, a nie osoby przypadkowe. Tylko czy ktoś ma na to wpływ?

Więzi
(reż. Flora Lau, Hongkong, 2013)

Przed prelekcją, która odbyła się ok. godziny 20. 30 zdążyliśmy obejrzeć jeden z najlepszych filmów, które było dane nam obejrzeć: hongkońskie „Więzi” (Guo Jie, Hongkong, 2013) w reżyserii debiutantki, Flory Lau. Po czwartkowej porcji japońskiej groteski, pastiszu i makabry, film reżyserki z Hongkongu zaskoczył nas pozytywnie klasycznie prowadzoną, dwuwątkową narracją, subtelnością i przepięknymi, wysmakowanymi zdjęciami Christophera Doyle`a, chyba najsłynniejszego autora zdjęć w kinie azjatyckim (m.in. stałego współpracownika Wong Kar-waia). Strona formalna, w przeciwieństwie do „Kamikaze Girls”, nie wychodziła jednak przed treść idealnie współgrając z opowieścią o dwojgu bohaterów: bogatej i eleganckiej żony biznesmena z Hongkongu i jej szofera, mieszkającego w Chinach. Jednak tak naprawdę najważniejszym „bohaterem” „Więzi” jest miejsce akcji: pogranicze chińsko-hongkońskie. Choć Hongkong od 1997 r. oficjalnie jest częścią Chińskiej Republiki Ludowej, to w rzeczywistości są to dwa różne światy. Hongkong to synonim bogactwa, luksusu i finansowego raju, Chiny zaś, a właściwie nadgraniczna prowincja Guadong, to ubóstwo, brak perspektyw i opresyjne prawo, ograniczające np. liczbę posiadanych dzieci do jednego. Film nie jest jednak historią tego, jak dobrze żyje się w Hongkongu, a jak źle w Chinach kontynentalnych, lecz opowieścią o granicach: tych administracyjnych, jak też – a może przede wszystkim – tych ludzkich, skazujących bohaterów na niemożność porozumienia, na samotność i alienację. Piękny, smutny film.

***

Trzeci dzień, sobota zaczęliśmy od drugiego z najlepszych, przynajmniej w naszym zgodnym małżeńskim odczuciu, filmu tegorocznej edycji festiwalu. „Pako i magiczna księga” (Pako to mahô no ehon, Japonia, 2008) w reżyserii Tetsui Nakashimy to na pozór film... familijny. Rzeczywiście, kilkoro rodziców przyprowadziło dość nieopatrzenie swe pociechy, które jednak szybko znudziły się filmową historią. A jest to opowieść, przypominająca skrzyżowanie „Tajemniczego ogrodu” z „Alicją w krainie czarów”, o grupie ekscentrycznych pacjentów niezwykłego szpitala. Panu doktorowi wydaje się, że jest postacią z bajki: co chwila inną. Jedna z pielęgniarek jest wampirzycą, druga imponuje pokaźną liczbą tatuaży, ale jeszcze bardziej dziwacznie prezentują się pacjenci tego wyjątkowego szpitala. Wśród nich natrafimy m.in. na przejawiającego skłonności samobójcze byłego gwiazdora filmów dla dzieci, a także na wrażliwego drug queen, byłego gangstera postrzelonego przez... małpę oraz na ponurego, wstrętnego starca Onukiego ( w tej roli nie do rozpoznania Koji Yakusho, ulubiony aktor Kiyoshiego Kurosawy) i główną bohaterkę: dziewczynkę Pako, która pamięta tylko bieżący dzień. Wątek tych dwoje z czasem wybija się na pierwszy plan, stając się głęboko poruszającą historią o tym, jak dziecięca niewinność, naiwność i wdzięk kruszą przepełnione nienawiścią do innych i siebie samego serce Onukiego. Starzec urzeczony osobą dziewczynki i jej smutną historią za najważniejszy cel stawia sobie, aby Pako zapamiętała go na dłużej niż tylko jeden dzień. Namawia personel i pacjentów, aby wystawili przedstawienie teatralne na podstawie książki, którą dziewczynka czyta każdego dnia od nowa (prezent od zmarłej matki).

Pako i magiczna księga
(reż. Tetsuya Nakashima, Japonia, 2008)

„Pako i magiczna księga” przypomina nieco „Małych agentów” Roberta Rodrigueza, jeśli jednak amerykański pełen był efektów komputerowych oraz infantylnej treści, o tyle obraz Nakashimy za lukrowaną scenerią, mieniącą się różnobarwnymi kolorami; za bogactwem wymyślnych kostiumów i charakteryzacji; za gatunkowym, stylistycznym mariażem i za imponującymi animowanymi wstawkami skrywa historię poważna i tragiczną; zdecydowanie nie dla dzieci. Film Nakashimy opowiada bowiem o przyjaźni, miłości, ale też o przemocy, samotności i śmierci. Niezwykłe jest również to, że choć fabuła składa się z wielu filmowych klisz (niewinność dziecka, odmieniająca zgorzkniałego starca; gwiazda dziecięcych filmów pogrążona w depresji itp.) za sprawą zdumiewającej, cudownej kreatywności Nakashimy nabiera ona świeżości i nowej jakości. Przepiękna, magiczna baśń filmowa, której nie można oglądać bez mokrych od łez oczu.

Ilo Ilo
(reż. Anthony Chen, Singapur, 2013)

Drugim filmem sobotniego dnia festiwalowego był obraz, którego fabuła również koncentrowała się na relacjach między dzieckiem a światem dorosłych. Debiutancki obraz Anthony`ego Chena „Ilo Ilo” (Ba ma bu zai jia, Singapur, 2013) opowiada historię na poły autobiograficzną, opisującą rzeczywiste relacje przyjaźni, jakie połączyły młodego wówczas Anthony`ego z jego filipińską służącą Teresitą Sajonią ( tytuł filmu pochodzi od filipińskiej miejscowości, z której pochodziła Teresita). W filmie owa przyjaźń między chłopcem imieniem Jiale a filipińską służącą (w tej roli Angela Bayani) nie rozwija się jednak gładko i bezkonfliktowo. Chłopiec jest bowiem wyjątkowo niegrzeczny, nieposłuszny i sprawia mnóstwo kłopotu nauczycielom i rodzicom. Początkowo zachowuje się wobec Teresity arogancko i agresywnie, ale z czasem w wyalienowanej, samotnej pośród singapurskiego społeczeństwa służącej dostrzega bratnią duszę. Jednak „Ilo Ilo” nie jest jedynie opowieścią o przyjaźni między krnąbrnym chłopcem a cierpliwą i życzliwą służącą, ale również pewnym znaczącym wycinkiem ze singapurskiego społeczeństwa, które w obliczu kryzysu gospodarczego lat dziewięćdziesiątych wystawia na ciężką próbę relacje rodzinne, małżeńskie a nawet, zwyczajne międzyludzkie. Chyba trzeba zgodzić się z uzasadnieniem People`s Jury tegorocznego festiwalu, które przyznając wyróżnienie obrazowi Chena stwierdziło, że : „reżyserowi udaje się opowiedzieć o dynamicznych relacjach międzyludzkich, w osobisty i bezpretensjonalny sposób”. Od siebie dodam, że „Ilo Ilo” charakteryzuje się rzadką urodą, wynikającą nie z rozbuchanej formy, ale z oszczędności użytych środków, ze skromności i prostoty przedstawionej historii i bohaterów, którzy pomimo swoich wad, budzą naszą sympatię. Dlatego też nie dziwi mnie decyzja o ogłoszeniu „Ilo Ilo” oficjalnym kandydatem Singapuru do ubiegania się o nominacje w kategorii najlepszy film nieanglojęzyczny tegorocznych Oscarów.

Kieszonkowcy
(reż. Johny To, Hongkong, 2008) 

Ostatnim filmem festiwalowej soboty, który zobaczyliśmy byli „Kieszonkowcy” (Man Jeuk, Hongkong, 2008) w reżyserii Johny`ego To. Johny To, obok Ringo Lama i Johna Woo, który jest najważniejszym przedstawicielem hongkońskiej odmiany kina gangsterskiego, „Hongkong noir”, kręcił „Kieszonkowców” trzy lata w przerwach między innym projektami. Być może dlatego jest to obraz zaskakujący jak na twórczość reżysera znanego z takich filmów jak „Fultiime Killer”, „Election” czy „Exiled”. Zaskakujące są w nim zarówno śladowe ilości przemocy, jak też wyraźne sięganie po konwencje melodramatu i atmosferę poetyckiego filmu o miłości. Fabuła opowiada o grupie tytułowych kieszonkowców, którzy na swej drodze poznają piękną, tajemniczą Chun Fei, zakochując się w niej od pierwszego spotkania. Okazuje się, że Chun Fei jest utrzymanką bogatego i legendarnego bossa hongkońskich kieszonkowców pana Fu. Konfrontacja, sprytnie zaaranżowana przez piękną femme fatale, między bohaterami a panem Fu jest nieunikniona. Dochodzi do niej w niezwykłej, wizualnie oszałamiajacej sekwencji pojedynku między kieszonkowcami a ludźmi pana Fu i nim samym a rozegranej w deszczowy wieczór, na przejściu dla pieszych. Zwolnione zdjęcia, kunszt kieszonkowców, przywodzący na myśli iluzjonistyczne sztuczki, nadaje temu fragmentowi poetyckiej, magicznej atmosfery. Nie jest to być może najlepszy film Johny`ego To (fabuła jest mocno naciągana), ale jak bywa u To nie historia, ale sposób jej zaprezentowania na ekranie robi różnicę. Naprawdę znaczącą różnicę.

***

Ostatniego naszego pobytu na festiwalu obejrzeliśmy dwa filmy. Pierwszy z nich „Jiseul” (Korea Płd, 2012) to bodaj jedyny z repertuaru siódmej edycji 5 Smaków, nawiązujący bezpośrednio do wydarzeń autentycznych z pełnej bólu i cierpienia dwudziestowiecznej historii Korei. 3 kwietnia 1948 r. na znajdującej u wybrzeży Korei Południowej wyspie doszło do komunistycznego powstania, które zostało w wyjątkowo krwawy i brutalny sposób stłumione przez trzech tysięcy koreańskich żołnierzy, policjantów, organizacje paramilitarne oraz skrajnie nacjonalistyczne bojówki. Do rzezi powstańców i cywilów, w której śmierć poniosło od czternastu do sześćdziesięciu tysięcy osób, doszło za cichym przyzwoleniem armii amerykańskiej a także pierwszego prezydenta Republiki Korei, Syngnam Rhee. Obraz koreańskiego reżysera, O Muela (rodowitego mieszkańca wyspy Jeju) nie jest jednak prostą rekonstrukcję maskary. „Jiseul” to rodzaj filmowej impresji, czarno-biały obraz nie tyle relacjonujący, co kreujący niezwykłą atmosferę sennego koszmaru śnionego przez bohaterów. Koszmaru, który staje się przerażającym snem na jawie.

Jiseul
(reż. O Muel, Korea Płd, 2012)

O Muel podszedł do historii grupy wieśniaków, ukrywających się w jaskini oraz do grupy żołnierzy tropiących i mordujących cywilów nad wyraz ambitnie. Jego film jest całkowicie pozbawiony atrakcyjności: wszechobecny ascetyzm (choć czarno-biała faktura zdjęć nadaje mu niepokojącej urody), akcja spowolniona do maksimum, rozbita na długie, statyczne ujęcia filmowane w dalekich planach lub na leniwe horyzontalne panoramy. Fabuła, choć pozornie bogata w wydarzenia, niemal pozbawiona jest dramatyzmu i emocji. Jakby O Muel obawiał się, że wszelka próba „uatrakcyjnienia” jego filmu zafałszuje artystyczną wizję reżysera. A jest to wizja na swój sposób urzekająca, ale jednocześnie przez świadomie wybrany sposób narracji i filmowania niezwykle trudna i ciężka w odbiorze. Twórca „Jiseul” wielokroć ukazuje swych bohaterów w dalekich planach, tak że nie wiadomo, który z nich wypowiada daną kwestię. Wiele ujęć przedstawia przedmioty albo osoby nieistotne dla fabuły lub celowo zasłonięte przez obiekty wewnątrz kadru, „Jiseul” , choć z punktu formalnego ciekawy, ma wszystkie cechy kina, którego nie cierpię, a które nazywam „artystowskim”. Wykoncypowany, pogrążony w nudnym formalizmie, pozbawiony prawdziwych emocji i postaci z krwi i kości staje się w rzeczywistości ofiarą nadmiernych ambicji reżysera. Szkoda (choć mojej żonie podobał się znacznie bardziej).

Wilgotne sny
(reż. Yang Lina, Hongkong, 2013)

Drugim i zarazem ostatnim filmem, który mieliśmy okazję zobaczyć był chiński, ale wyprodukowany w Hongkongu obraz debitującej w kinie fabularnym Yang Lina, niezależnej dokumentalistki z Pekinu. „Wilgotne sny” (Chunmeng, Hongkong, 2013) już polskim tytułem wywołuje jak najbardziej słuszne erotyczne konotacje. Wtłoczona w rolę matki i żony Fang Lei, bohaterka nie może poradzić sobie z seksualną frustracją, która nieoczekiwanie znajduje ujście w snach nawiedzających kobietę. Fang Lei śni się mężczyzna, którego twarzy nie może poznać, ale którego odczuwa jakby był żywą osobą. Wkrótce jej sny o nieznajomym wypełniają się wyuzdanym seksem, który uprawia z... senną marą. Ten fantastyczny punkt wyjścia staje się pretekstem do powiedzenia o roli współczesnej chińskiej kobiety, która stłamszona przez rolę społeczną, tradycję i patriarchalizm tak naprawdę nie jest w stanie wyrazić siebie i swoich głębokich potrzeb. Interesujący film, pod względem formalnym czerpiący z estetyki dokumentu i francuskiego nurtu cinema verite, jednak w moim odczuciu brakuje temu filmowi dyscypliny, wiele scen można byłoby pominąć lub skrócić bez poważnej szkody dla wymowy filmu.

Z „Wilgotnymi snami” wiąże się pewna anegdota. Dzień wcześniej udaliśmy się do położnej w pobliżu kina Muranów wietnamskiej resturacji, w której realizowaliśmy nasze obiadowe kupony. W pewnym momencie do lokalu weszły trzy Azjatki: młodsza, średnia i starsza, zajmując stolik obok naszego. Największą uwagę zwróciłem na „średnią Azjatkę”, gdyż zazwyczaj panie z Azji prezentują raczej dziewczęcą, a nie pełną kobiecych kształtów urodę. Jakież było nasze, a moje w szczególności, zdziwienie, gdy tuż przed pokazem „Wilgotnych snów” jedna z organizatorek pokazu przedstawiła specjalnego gościa, odtwórczynię głównej roli w filmie, Siyuan Zhao. Czy muszę dodawać, że była to ta sama Azjatka z restauracji, która przykuła moją uwagę?

***

Kilka słów podsumowania. Właściwie mógłbym poprzestać jedynie na stwierdzeniu, że przed wyjazdem na festiwal moja żona – mówiąc delikatnie - była daleka od zachwytu nad azjatyckim kinem, a tymczasem po 5 Smakach – nomen omen zasmakowała w kinie z Azji. Nie jestem bardzo zaskoczony jej reakcją, ponieważ warszawski festiwal, od kilku lat, ukazując niezwykłe bogactwo: gatunkowe, tematyczne i stylistyczne kina azjatyckiego, dowodzi, że mimo kryzysów trapiące różne światowe kinematografie, film azjatycki wciąż prezentuje niesłychanie wysoki poziom. Pocieszająca jest także wciąż rosnąca liczba debiutantów dokładających swą cegiełkę do tego optymistycznego obrazu kinematografii z Azji. Chwała fundacji Arteria i dyrektorowi 5 Smaków, Jakubowi Królikowskiemu za organizację tej niezwykle artystycznie udanej imprezy, bo nie tylko umożliwia fanom uczestniczenie w święcie kina azjatyckiego, ale nadto obejrzenie filmów, które prawdopodobnie nigdy nie trafią do polskich kin.

Odrobina nieskromnej autoreklamy - 
moja książka na półce księgarni kina Muranów

Ale żeby nie kończyć smutnym akcentem na koniec wrzucam najzabawniejszą azjatycką reklamę, które zwyczajem poprzedniej edycji, pokazywane były przed właściwym seansem.




Brak komentarzy :

Prześlij komentarz