środa, 24 marca 2010

THE DEATH OF MR LAZARESCU (Rumunia, 2005)


STAROŚĆ W WIELKIM MIEŚCIE

Gdyby zapytać statystycznego widza o rumuńskie kino, zapanowałoby kłopotliwe milczenie. Istotnie przez wiele dekad kinematografia z Rumunii była filmowym zaściankiem. Jednym znaczącym osiągnięciem była nagroda na festiwalu w Cannes dla Liviu Ciulei za reżyserię dramatu psychologicznego „Las powieszonych” z 1965 r.. Codzienność rodzimego kina pod rządami komunistycznego dyktatora Nicolae Ceausescu to historyczne widowiska nawiązujące do chwalebnej przeszłości narodu, wysławiające ustanowiony przez niego kult jednostki. Po obaleniu tyrana i demokratyzacji kraju sytuacja uległa jeszcze dramatyczniejszemu pogorszeniu. Przez lat 90. nie powstał żaden film fabularny a kina zamieniano na magazyny. Z pomocą rodzimej kinematografii przyszli Amerykanie, którzy wykorzystywali bajeczne, karpackie plenery w swych filmach za śmieszne pieniądze (tu kręcono m.in. „Dacule” F.F. Coppoli). Przełom artystyczny nastąpił w nowym tysiącleciu. Do głosu doszło bowiem młode pokolenie reżyserów, kształconych albo w prywatnych szkołach filmowych albo zagranicą. Nie stanowią oni jednorodnej grupy, ale eksplozja reżyserskich talentów przyczyniła się do powstania nurtu w rumuńskim kinie, często nazywanym Nową Falą (na wzór francuskiej czy czeskiej nowej fali). Filmy takie jak „12:08 na wschód od Bukaresztu” (Złota Kamera w Cannes), „Tak spędziłem koniec świata” (nagrody aktorskie w Cannes), czy najsłynniejszy „Cztery miesiące, trzy tygodnie i dwa dni” (Złota Palma w Cannes, 2007) sprawiły, że dziś rumuńskie kino jest jednym z najciekawszych zjawisk na mapie filmowej Europy. A wszystko to zaczęło się od skromnego filmu Cristi Puiu, „Śmierć pana Lazarescu”.

Fabularny punkt wyjścia wydaje się być nieprzyzwoicie banalny. Oto sześćdziesięciotrzyletni samotnie mieszkający pan Lazarescu pewnego dnia poczuł się źle. Bolała go głowa i męczyły wymioty. Objawy te zaniepokoiły go na tyle, że wezwał karetkę pogotowia. Karetka po jakimś czasie przyjechała. Pielęgniarka, Mioara Sandu po przebadaniu chorego stwierdziła, że konieczna jest jego hospitalizacja. Pan Lazarescu, chcąc nie chcąc wsiadł do karetki i udał się do szpitala. W tym miejscu historia mogłaby się skończyć, bowiem trudno spodziewać się czegokolwiek zaskakującego. A jednak. Akcja toczy się przecież w postkomunistycznej Rumunii. W Bukareszcie tej samej nocy miał miejsce straszliwy wypadek, szpitale są przepełnione rannymi w karambolu, lekarze są przemęczeni, a tłumy pacjentów wypełniają szczelnie izby przyjęć. Pan Lazarescu rozpoczyna zatem nocną odyseję od szpitala do szpitala, czując się coraz gorzej.

Jedną z oznak geniuszu jest prostota. A jeśli jest to prostota konsekwentnie realizowana, to…otrzymujemy tak znakomity film jak „Śmierć pana Lazarescu”. Twórcy filmu świadomie zrezygnowali z wszelkiej ornamentyki, efektownego sposób filmowania, z wartkiej akcji, znanych gwiazdorskich nazwisk w obsadzie. Postawili za to na wręcz werystyczne odwzorowanie sytuacji, która zdarzyła się naprawdę. Inspiracji dostarczył bowiem prasowy artykuł o ciężko chorym mężczyźnie, którego żaden szpital nie chciał przyjąć. Hiperrealistycznie oddanej na ekranie rzeczywistości podporządkowano sposób filmowania – obraz w całości nakręcono kamerą „z ręki”. Zdjęcia realizowano w autentycznych pomieszczeniach a od aktorów wymagano maksymalnie wiarygodnego sposób gry. Efekt? Możemy odnieść wrażenie jakbyśmy oglądali nie film, ale życie uchwycone na gorąco. Jakbyśmy nie byli widzami, ale uczestnikami filmowych wydarzeń.

Wiarygodność obrazu potwierdza także pozafilmowy kontekst. Rumuńska służba zdrowia jest tak samo chora jak polska. Drobiazgowo rejestrowane przez kamerę zachowanie personelu medycznego i pacjentów nie jest bynajmniej charakterystyczne tylko dla rumuńskiej służby zdrowia. Potwierdzam własną osobą, gdyż miałem wątpliwą przyjemność korzystać z polskich placówek zdrowia, że u nas pod względem traktowania pacjentów nie jest ani lepiej (ani gorzej), ale prawie tak samo. Niektóre sceny, które zobaczyłem w filmie Puiu budziły moje przerażenie, bo odzwierciedlały w najdrobniejszych szczegółach zdarzenia, w których uczestniczyłem osobiście. Ale nie chodzi tylko o osobiste odczucia. Wystarczy choćby przypomnieć przypadek 57-letniego bezdomnego z Łodzi, którego przyjęcia odmówiono w trzech szpitalach. A nie był to przypadek odosobniony.

Powstaje pytanie: czemu ma służyć owa wyjątkowo dbałość o reporterski realizm przedstawionej historii. Nie chodzi tylko o umożliwienie identyfikacji widza z bohaterami, być może więc twórcy filmu próbują czegoś w rodzaju publicystyki interwencyjnej? Pokazując niewątpliwą patologią, drążącą rodzimą służbę zdrowia, starają się swym filmem zabrać krytyczny głos w dyskusji nad fatalnym stanem rumuńskiej służby zdrowia. Ale obraz Puiu ma większe ambicję niż doraźna publicystyka. Zwróćmy uwagę, że reportaż interwencyjny posługuje się wyraziście rozdzielonymi racjami, a „Śmierć pana Lazarescu” zachowuje neutralność. Pan Lazarescu jest bliski śmierci, ale tak naprawdę nikt nie ponosi za jego agonię wyłącznej winy. Gdyby bohater dbał o zdrowie, gdyby nie wydarzyła się w tym samym czasie katastrofa, gdyby izby przyjęć były obsadzane większą ilością personelu, gdyby personel otrzymywałby lepsze wynagrodzenie, gdyby… W istocie winny jest System.

Słowo „system” rozumiem możliwie szeroko, bowiem winę ponosi nie tylko niewydolny system zdrowia, lecz także system w znaczeniu pewnej organizacji społeczeństwa. Bo to na mocy rządzących nim praw, członkowie społeczności nie są traktowani sprawiedliwie. Młodzi i zdrowi, którzy nie muszą korzystać z pomocy państwowych organizacji robią kariery, zakładają rodziny, pracują na rzecz własnego kraju. Starzy są bezużyteczni i jeśli nie mają kochającej rodziny, lądują na marginesie społeczeństwa skazani na samotność i niewydolną opiekę państwa. Historia, którą przedstawia Puiu jest uniwersalna. Zarówno w biednej Rumunii jak i w bogatej Ameryce nie brakuje ludzi samotnych, starych, opuszczonych i schorowanych. Istotą obrazu Puiu jest bowiem przejmująca opowieść o starości – najgorszej z możliwych, bo dokonującej się w towarzystwie nie bliskich, kochających osób, lecz roznoszących sierść kotów. Starości dogorywającej w towarzystwie obcych, a mimo to całkiem życzliwych osób, którzy pozostają jednak przejmująco bezradni wobec bezduszności Systemu. Historia pana Lazarescu wstrząsa, bo takich jak on żyje na świecie miliony. Bo może się przydarzyć także nam, nawet jeśli obecnie cieszymy się zdrowiem a starość i choroba wydaje się nam abstrakcją.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz