O co chodzi?
Lipiec 1950 r. Pierwsze tygodnie
wojny koreańskiej (1950-53). Mieszkańcy jednej z koreańskich wiosek, mimo
trwających działań wojennych starają się wieść normalne życie. Kilkuosobowa
grupa dzieci z jedynej klasy w miejscowej szkole przygotowuje się do konkursu.
śpiewaczego. Przy drodze prowadzącej do wioski starsi mężczyźni grają w janggi
(koreańskie szachy) i przyglądają się codziennym sprawom mieszkańców. Jedna z
kobiet upomina niesfornego syna, para
zakochanych spaceruje się trzymając się za ręce, mąż-hazardzista prowokuje żonę
do wywołania awantury… Życie w upalne lipcowe dni płynie wyjątkowo leniwie.
Wydaje się, że otoczoną górskimi szczytami wioskę ominęła wojenna zawierucha.
Ale to pozory. Pewnego razu w osadzie pojawia się oddział żołnierzy, nakazujący
natychmiastową ewakuację mieszkańców, ponieważ lada moment dojdzie w okolicy do
bitwy. Pozostawieni sobie wieśniacy i ich rodzinny ruszają drogą na południe,
ale niebawem zostają zatrzymani przez oddział amerykańskich żołnierzy, który
nakazuje im opuszczenie drogi. Wieśniacy przedostają się na pobliskie tory
kolejowe. Nagle na niebie pojawiają się amerykańskie samoloty, które zrzucają
na uciekinierów bomby. Z okolicznych wzgórz padają także serie z karabinów
maszynowych.
Polacy
mają Katyń, a Koreańczycy z Południa No Gun Ri. I tak jak Katyń jest symbolem
nie tylko ludobójstwa dokonanego przez NKWD na polskich oficerach, lecz
wszystkich bestialskich mordów popełnianych na Polakach w czasie działań
wojennych zarówno przez Sowietów, jak Niemców czy Ukraińców, tak mała koreańska
wioska No Gun Ri stała się symbolem wszystkich zbrodni wojennych popełnionych
na narodzie koreańskim przez amerykańskich… sojuszników w czasie okrutnej wojny
na Półwyspie Koreańskim w latach 1950-53.
Co
takiego wydarzyło się No Gun Ri w upalny lipiec 1950 r.? Grupa kilkuset
uciekinierów z okolicy wioski No Gun Ri została zbombardowana a następnie
ostrzelana przez armię amerykańską. Ci, którzy ocaleli schronili się pod
pobliskim mostem kolejowym. Jednak i tutaj nie byli bezpieczni. Przez trzy dni
rozlokowani na wzgórzach okalających trakt kolejowym amerykańscy żołnierze
prowadzili ostrzał z broni maszynowej. Zginęły kolejne osoby, w tym większość kobiet
i dzieci. O historycznych szczegółach masakry koreańskich cywilów piszę w ramce.
Wróćmy jednak do filmu Lee Sang-woo, „A Little Pond”, który stanowi fabularną
rekonstrukcję tragicznych dni lipca 1950 r.
Temat,
który porusza w swym filmowym debiucie Lee, ceniony reżyser teatralny, wydawał
się samograjem. Czyż może być coś bardziej wstrząsającego niż widok padających
pod gradem pocisków niewinnych dzieci? Czy można wyobrazić sobie większą ironię
niż fakt, że kule te wystrzeliwali Amerykanie, którzy przybyli z odsieczą
rozbitej przez Koreańczyków z Północy Republice Korei? Czy istnieje coś co
dosadniej i bardziej wstrząsająco oddawałoby piekło wojny niż sojusznicy
zabijający z zimną krwią bezbronnych ludzi? Każde tego rodzaju tragiczne,
szokujące zdarzenie, gdy przenosi się je na ekran najeżone jest
niebezpieczeństwami niczym pole minowe. Bowiem bardzo łatwo jest popaść w
patos, banał, tendencyjność, nudną publicystkę interwencyjną. A jednak Lee ze
sprawnością wytrawnego slalomisty ominął wszelkie czyhające na niego pułapki
spłycenia tematu. No, prawie wszystkie.
Oglądając
„A Little Pond” przyszedł mi na myśl chiński obraz „City of Life and Death”,
który tematycznie jest zbieżny z koreańskim dramatem (opowiada o masakrze w
mieście Nankin), ale przede wszystkim stylistycznie. W obu filmach bowiem rzuca
się w oczy to, co nazywam „estetyczną wstrzemięźliwością”. Choć wydarzenia,
które opisują swoim tragizmem, skłaniają do uderzenia w wysokie tony, do patosu
i cierpiętniczej martyrologii, ani chińscy ani koreańscy filmowcy im nie ulegają.
Obraz Lee to zaskakująco skromny film, pozbawiony typowego dla kina wojennego
batalistycznego rozmachu, realizacyjnej ornamentyki czy czasem się
przytrafiającej manipulacji emocjami widzów. Kino ascetyczne, czyste w
przekazie, może nawet nieco staroświeckie w spokojnym, leniwym rytmie
opowieści. „A Little Pond” powstał jako wyraźna opozycja w stosunku do słynnego
koreańskiego eposu „Taeguki: Brotherhood of War” czy też do mającego premierę w
tym samym roku „71-Into The Fire”. Film
Lee w porównaniu z wymienionymi tytułami to ledwie dramat kameralny, w którym
filmowa atrakcyjność wojny została wypchnięta poza kadr.
Reżyser
oraz jego ekipa przez osiem lat przygotowała się do realizacji filmowej
rekonstrukcji masakry z No Gun Ri, w tym cztery lata poświęcono na wywiady z
żyjącymi świadkami tych tragicznych wydarzeń oraz na przeprowadzenie własnego
śledztwa. Lee postawił sobie jeden, najważniejszy cel: wierność historycznej
prawdzie. I właśnie dlatego jego film unika efektownej formy czy innych
filmowych atrakcji, które mogłyby osłabić moc tej prawdy. A prawda jest
przejmująca i przejmująco ukazana. Ten zaczynający się niemal jak czeska
komedia w stylu Jirizego Menzla film o sympatycznych, prostych wieśniakach
niepostrzeżenie zamienia się w poruszający dramat, gdy niewidoczna a nawet
niesłyszalna groza wojny coraz nachalniej wdziera się w sielskie życie
mieszkańców wioski. Jej apogeum przychodzi z chwilą bombowego ataku. Od tego
momentu film zasypuje widza wstrząsającymi obrazami śmierci niewinnych ludzi. Dzieci
wczołgujące się pod ciała zabitych dorosłych; eksplodujące ciało mężczyzny; starająca
się wydostać ze schronienia pod mostem rodzina rozstrzelana niczym na egzekucji
czy też kilkuletni płaczący chłopczyk, do którego zbliżają się ze strachem
amerykańscy marines. Jest w filmie wiele zapadających w pamięci scen, przy
których trudno zachować spokojne serce. Przy czym wzruszenie, przerażenie a
nawet szok jest tym większe, że są to emocje szczere i uczciwe. Prawda ekranu
nie jest manipulowana: jest wiernie oddana przez beznamiętną kamerę.
Latające wieloryby?
A jednak
„A Little Pond” nie jest filmem na miarę wspomnianego „City of Life and Death”.
Dlaczego? Ponieważ Lee nie pozostał w stu procentach wierny zasadzie
estetycznej powściągliwości. Reżyser wprowadza do świata przedstawionego filmu
elementy fantastyczne i poetyckie (szybujące w powietrzu dwa wieloryby,
świetliki, przysiadające na stłoczonych w tunelu uciekinierach), a nie jestem
pewien czy to najszczęśliwszy zabieg. O ile poetycki finał, wyobrażający to co
mogło się stać, gdyby wojna nie wypędziła bohaterów z ich rodzinnych wiosek,
brzmi przejmująco smutno i gorzko ironicznie, o tyle wcześniejsze wstawki
wydają mi się niepotrzebne. Niepotrzebne, ponieważ wywołują zgrzyt miedzy
realistycznym, wstrzemięźliwym sposobem opowiadania a poetyckimi
upiększeniami.
Nie jest
to jedyny zarzut, który kieruję pod adresem „A Little Pond”. Koreańczyk
pokazuje bowiem tylko jedną stronę tych tragicznych wydarzeń ofiar. Jako rodak,
tych którzy stracili w No Gun Ri życie ma do tego oczywiście prawo. Ale dla
obrazu masakry, dla pełnej prawdy tragedii, która się wówczas wydarzyła, było
by lepiej, gdy zachował obiektywizm. Jest wprawdzie krótkie ujęcie ukazujące
amerykańskiego żołnierza, który pyta przez słuchawkę polowego telefonu czy ma
strzelać do niewinnych ludzi, ale moment
ten w żaden sposób nie oddaje ani atmosfery panującej wśród Amerykanów ani nie
odpowiada na pytanie, dlaczego przez trzy dni strzelali do cywilów jak do
kaczek. Być może nie nadszedł jeszcze czas by pokazywać tych, którzy zabijali
kobiety i dzieci jako ofiary wojny. Ponieważ kto wie, czy ci, którzy przeżyli
wojnę nie są większymi ofiarami od tych, którzy są już wolni od fizycznych,
psychicznych i moralnych cierpień.
W filmie
dokumentalnym BCC, „Zabić wszystkich – amerykańskie zbrodnie wojenne” jeden z
żyjących amerykańskich żołnierzy wspomina: „Na
torach leżała mała dziewczynka, którą zabiłem. Nie ma dnia, abym o niej myślał.
(…) Nie mogę o niej zapomnieć. To wspomnienie zjada mnie żywcem. (…) Byliśmy w
piekle i nie do końca stamtąd wróciliśmy”.
MOJA OCENA: 7/10
Więcej o A LITTLE POND
Artykuł o MASAKARZE W NO GUN RI
REALIZACJA
|
FABUŁA
|
DRUGIE DNO
|
Kameralny dramat wojenny w stylu
„estetycznej wstrzemięźliwości”. Tylko po co te płynące po niebie wieloryby?
|
Fabularna rekonstrukcja masakry w No Gun Ri
w lipcu 1950 r. Przejmująca, wstrząsająca prawda o jednej z największych zbrodni wojennych Amerykanów, o której świat
miał się nigdy nie dowiedzieć.
|
Ze ściśniętym gardłem o tym, że na wojnie
największą ofiarę ponoszą ci najbardziej niewinni: kobiety, dzieci,
starcy.
|
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz