niedziela, 16 marca 2014

O KIYOSHIM KUROSAWIE, HORRORZE AZJATYCKIM I KINIE Z AZJI: GEE PRZEPYTUJE A JA ODPOWIADAM


Zdarzyło mi się niedawno udzielić wywiadu GEE, którego większość fanów kina azjatyckiego zna jako autora tłumaczeń napisów do filmów z tego regionu świata oraz jako autora bloga http://azjafilm.blogspot.com/ (a od jakiegoś czasu http://azjafilm.net/). Gee przemaglował mnie ostro, dopytując się o Kiyoshiego Kurosawę, moją "książkę" o nim, o klasyką japońskiego horroru i kondycję współczesnego kina azjatyckiego. Drążył i nie odpuszczał nawet, wtedy gdy próbowałem dyplomatycznie uniknąć kilku niewygodnych odpowiedzi i oczywiście na koniec nie zapomniał zapytać o Son Ye-jin ;)

Wywiad pierwotnie ukazał się na blogu u Gee a u siebie publikuję go za jego zgodą, a nawet namową ;)
  



Gee: Wyobraź sobie taką sytuację: Krzysiek Gonerski wysiada z walizką na lotnisku Tokio Narita w Japonii, w kieszeni skórzany portfel z pokaźną ilością gotówki i kart kredytowych oraz 3 tygodnie czasu wyłącznie dla siebie. I... 

Ja: Wsiadam w taksówkę i jadę do Shinjuku, znanej japońskiej dzielnicy rozrywki, wydając pieniądze na pachinko, restaurację oraz oczywiście na salony masażu. A na poważnie: to nie za bardzo jestem w stanie wyobrazić sobie takiej sytuacji. Zwłaszcza tę pokaźną ilość gotówki i kart płatniczych. Ale żebyś nie pomyślał, że unikam odpowiedzi... Gdyby to była moja pierwsza wizyta, to raczej Cię nie zaskoczę, bo z pewnością chciałbym odwiedzić wszystkie turystyczne "must see": Tokio, Kyoto, Narę, Nagasaki, a także Hiroshimę i Górę Fujii oraz tyle ile dałbym radę w te trzy tygodnie obejrzeć (czyli pewnie niewiele). Ale gdyby to była moja kolejna wizyta, to sprawiłbym sobie filmową wycieczkę – śladami Japonii pokazywanej w licznych filmach np. takich, jak plac przed metrem w Shibuya, w Tokio, który ze swym charakterystycznym skrzyżowaniem trzech ulic i mnóstwem przejść dla pieszych jest częstym widokiem w zachodnich, ale nie tylko, filmach. Rzecz jasna, podążyłbym też śladami filmów mojego ulubionego japońskiego reżysera Kiyoshiego Kurosawy, który kręci swe filmy z dala od centrum na przedmieściach, pośród wąskich uliczek i niskich domów. Ale tak naprawdę najważniejsze nie jest to, co zobaczymy, ale jakich ludzi poznamy.

Liczyłem właśnie na twoją filmową wycieczkę, gdyż "oczywistą oczywistością" są tamtejsze salony masażu, no i może święta Góra Fujii. Wspomniałeś o Kiyoshim Kurosawie - wolisz go z "Tokijskiej sonaty", zagadkowej "Kuracji", czy raczej z dość specyficznego "Pulsu".

Z pewnością nie bez powodu wspomniałeś o "Tokijskiej sonacie", gdyż jest to film w twórczości Kiyoshiego Kurosawy w jakimś sensie osobny. Pozbawiony duchów, atmosfery niesamowitości i tego typowego dla japońskiego artysty chłodnego dystansu. Być może ta odmienność wynika z faktu, że obraz ten w przeciwieństwie do wspomnianych przez Ciebie: "Kuracji" i "Pulsu", opowiada historię, która przytrafiła się w rzeczywistości pewnemu Australijczykowi, Maxowi Mannixowi, stając się podstawą scenariusza. "Tokijska sonata" jest też swoistym hołdem złożonym twórczości Yasurijo Ozu, który jest jednym z mistrzów Kiyoshiego Kurosawy. Ale poza tym, gdyby bardziej wgryźć się w film, okazałoby się, że wciąż wiele w nim ze specyficznego stylu japońskiego reżysera tylko, że akcenty są nieco inaczej rozłożone. Dlatego choć Twoje pytanie sugeruje różnice pomiędzy wymienionymi przez Ciebie filmami Kurosawy, na najgłębszym poziomie tej różnicy nie ma. Oczywiście, jako miłośnikowi azjatyckiego kina grozy, najbliższe mojemu sercu są wspomniane przez Ciebie “Kuracja” i “Puls” oraz inne horrory wyreżyserowane przez Kurosawę, to nie chciałbym jednak przez to powiedzieć, że “nie-horrory” są mniej warte uwagi, bo tak nie jest.

Skoro już krążymy przy tym temacie, to muszę cię zapytać o twoją nową książkę. Obecnie pracujesz nad pierwszą polską monografią japońskiego reżysera i od razu nasuwają mi się dwa pytania. Pierwsze: dlaczego właśnie Kiyoshi Kurosawa, a nie na przykład Hideo Nakata – znany specjalista od horrorów. Drugie: pisanie o kimś, kto ma się wyjątkowo dobrze, jest wyjątkowo ambitnym wyzwaniem. Skąd czerpiesz informacje, czy masz bezpośredni dostęp do wiarygodnych źródeł? Jak sobie radzisz z powyższymi trudnościami?

Jeszcze jest za wcześnie nazywać to, co już napisałem "książką". Jeszcze długa droga przede mną i jeszcze wiele czasu minie, nim monografia nad którą pracuje, przyjmie kształt wspomnianej książki. Na dodatek pan Kurosawa nie ułatwia mi zadania, bo jak po "Tokijskiej sonacie" milczał przez cztery lata, to teraz nadrabia zaległości i tylko w tym roku (tj. 2013) zdążył nakręcić już dwa pełnometrażowe filmy: fantastyczny "Real" oraz dramat mystery "Seventh Code". A dlaczego Kiyoshi Kuroawa a nie np. Hideo Nakata? Choćby dlatego, że Nakata wcale nie jest specjalistą od horrorów. Nie wiem, czy wiesz, ale jego najsłynniejszy horror "The Ring-Krąg" powstał tylko dlatego, że Nakata szukał pieniędzy na swój wymarzony film – dokument o Josephie Loseyu, z którego twórczością zetknął się podczas studiów w Londynie. Zresztą, jeśli spojrzeć na filmografią Japończyka, to okaże się, że praktycznie nie ma w niej gatunkowo czystych horrorów. Nawet “Krąg” to bardziej thriller mystery niż klasyczny horror. Ale dlaczego Kurosawa? Może dlatego, że pierwsze spotkania z jego twórczością były nieudane. "Charyzma", którą widziałem jaką pierwszą, kompletnie mnie rozczarowała, a "Pulse" wydał mi się ambitną porażką. Wszystko zmieniło się, gdy obejrzałem "Kurację" – arcydzieło filmowej grozy. Teraz już wiem i polecam to każdemu, kto chciałby zmierzyć się z twórczością Kurosawy, że przygodę z tym wybitnym artystą należy właśnie zacząć od "Kuracji", filmu, który jest najmocniej osadzony w konwencji gatunkowej, ale dzięki temu jest obrazem łatwo przyswajalnym. Za to na samym końcu, gdy poznamy wiele innych wspaniałych filmów Kurosawy, można wziąć się za "Charyzmę" – jeden z najbardziej enigmatycznych i najtrudniejszych filmów Japończyka. Wróciłem więc po "Kuracji" jeszcze raz do filmów Kurosawy i zakochałem się w jego egzystencjalnych horrorach, które oferują widzom doświadczenie, jakie może zaoferować tylko sztuka przez duże "S". Pomyślałem też, że nawet jeśli nigdy nie wydam swojej monografii, to przynajmniej, pracując nad książką, będę miał okazję dogłębnie poznać twórczość jednego z najciekawszych reżyserów świata, którego w Polsce – poza kilkoma wzmianki – kompletnie się nie dostrzega.

Choć azjatyckie koszmary kojarzą się głównie z Japonią, to inne kraje Dalekiego Wschodu "nie gęsi i swój horror mają". Pamiętam, że to one nadawały kierunek światowym trendom, zwłaszcza w ubiegłym dziesięcioleciu. W czym upatrujesz wspomniany rozgłos i czy rzeczywiście to kino zjaw oraz długowłosych dziewczynek z opuszczonymi głowami?

Oczywiście, horror azjatycki to nie tylko horror japoński, ale  nie da się ukryć, że to właśnie Japonia i nurt filmów grozy zwany J-horrorem, którego najsłynniejszym i najdoskonalszym reprezentantem jest "The Ring-Krąg" Hideo Nakaty, nadawał kierunek światowym trendom. To właśnie twórcy J-horroru, a zwłaszcza twórcy amerykańskich remake’ów wykreowali trend w światowym kinie grozy, którego symbolem jest długowłosa zjawa. Dlatego za bardzo nie wiem jakie jeszcze masz na myśli trendy czy też filmy z Dalekiego Wschodu, ale nie z Japonii, które odbiły się echem na całym świecie. Siła bowiem azjatyckiego horroru to przede wszystkim siła japońskiego kina grozy. Owszem zdarzają się filmy spoza Japonii, o których jest głośno, np. tajlandzki "The Shutter-Widmo", albo które są wybitne (np. "Opowieść o dwóch siostrach"), ale są to pojedyncze przypadki, za którymi żadne trendy, a już na pewno nie światowe nie podążają. Natomiast warto to wyraźnie podkreślić i czynię to z całą mocą w mojej monografii "Strach ma skośne oczy. Azjatyckie kino grozy" (2010) - horror azjatycki, to tylko w niewielkim stopniu – jak to określiłeś – "zjawy i długowłose dziewczynki z opuszczonymi głowami".  W swojej książce opisuje całe bogactwo azjatyckiego kina grozy, na który składają się i ghost stories, ale także horror gore, horror postapokaliptyczny, opowieści o wampirach, o seryjnych mordercach, zombie i wiele innych w tym tak nietypowe dla zachodniego horroru obrazy cyberpunkowe (czy tzw. splatter punk) i pełne przemocy filmy pinku eiga (kina erotycznego). Horror azjatycki jest tak bogaty jak cały ten kontynent.

Zapytałem cię o wspomnianą zjawę, gdyż dla zdecydowanej większości właśnie to kojarzy się z azjatyckim kinem grozy. Zgodzę się z tobą, ten kontynent ma coś więcej do zaoferowania i "Opowieść o dwóch siostrach" jest tego znakomitym przykładem. A gdybyś miał zaczepić o klasykę horroru, to co poleciłbyś dla przeciętnego, europejskiego widza? "Kobietę diabeł" Kaneto Shindô?

Tak naprawdę to trzeba by określić co rozumiemy przez klasykę japońskiego kina grozy. Czy dla ciebie klasyka to każdy film czarno-biały sprzed roku 1970, czy jednak coś co innego? Bo dla mnie klasyczny horror japoński,  to nie cezura czasowa, ale specyficzna tematyka, filmowa forma, sposób realizacji a nawet materiał scenariuszowy. Zazwyczaj obrazy zaliczane do klasycznego japońskiego kina grozy to adaptacje kaidan eiga (czyli opowieści grozy powiązanych z folklorem Kraju Kwitnącej Wiśni). Ich akcja zazwyczaj rozgrywa się w okresie Edo, bohaterami są niegodziwi samuraje, ofiarami ich niecnych czynów kobiety lub osoby z niższych warstw. Standardowymi motywami są także: zemsta zza grobu, duchy, klątwa, pod względem zaś stylistycznym filmy te korzystały zarówno z estetyki teatru kabuki (większość kaidan nim trafiła na ekran wystawiana była w tym tradycyjnym teatrze japońskim) oraz z estetyki legendarnego, brytyjskiego studia Hammer Films. Filmy pochodzące z tej wytwórni odznaczały się wykorzystaniem ekspresjonistycznej estetyki (głównie operowaniem światłocieniem), ulubionymi lokacjami  (gotyckie zamki, bagna, zamglony krajobraz) oraz mroczną, pełną tajemniczości atmosferą. Wszystkie wymienione przez mnie składnik klasycznego horroru japońskiego w sposób bodaj najdoskonalszy odnajdziemy w twórczości Nobuo Nakagawy  nazywanego nie bez powodu “ojcem japońskiego horroru”, ponieważ Nakagawa ustanowił większość stosowanych przez współczesny horror chwytów narracyjnych, fabularnych czy stylistycznych. “Ghost of Kasane Swmap” (1957),  “Black Cat Mansion” (1958) “The Ghost of Yotsuya” (1959), czy też “Ghost Story of Snake Woman” (1968) – oto obrazy, po które warto sięgać nawet współczesne, by przekonać się jak wiele zawdzięczamy Nakagawie. Tak więc w kontekście tego, co napisałem  "Kobiety diabła" Kaneto Shindô nie zaliczyłbym do klaski japońskiego horroru, bo jak dobrze wiesz nie ma w nim żadnego ducha a jedynymi demonami są ludzie. Obraz Shindô traktuje się raczej jako film stanowiący pomost między klasycznym kinem (nie tylko horrorem) a japońską Nową Falą, Nuberu Bagu. Dlatego też, gdyby ktoś miał ochotę obejrzeć horror twórcy “Kobiety diabła” znacznie lepiej spełniający przesłanki "klasycznego", to polecam “Black Cat” (1968) nawiązujący do legendy o magicznych właściwościach kotów zwanych kabiyo lub neko.

"Kuroneko" to rzeczywiście klasyk. Jakiś czas temu zagraniczny dystrybutor (Criterion Collecion) poddał obraz rekonstrukcji cyfrowej i wydał go na krążku Blu-Ray. Muszę przyznać, że film jeszcze bardziej zachwyca. Wróćmy może do czasów teraźniejszych. Za tobą 7 Festiwal Filmowy "5 Smaków". Na twoim blogu możemy znaleźć bogaty artykuł. A tak ogólnie, patrząc nie tylko na wspomniany festiwal, w jakiej kondycji jest obecne kino z Azji?


Zadałeś mi pytanie, na które chyba nawet Azjaci nie byliby w stanie odpowiedzieć, gdyby chcieli udzielić uczciwej, wyczerpującej i wnikliwej odpowiedzi. Bo co to znaczy „kino z Azji”? Japonia, Korea Płd a może Filipiny, Indonezja, a może Iran i Indie, albo Arabia Saudyjska? Kino azjatyckie to kinematografie kilkudziesięciu krajów, o różnym stopniu rozwoju kultury filmowej, o różnej sile przemysłu filmowego i osobowościach różnych twórców. Domyślam się jednak, że masz na myśli kinematografie z krajów najbardziej zaawansowanych w dziedzinie filmu, znanych na całym świecie, co jednak nie ułatwia mi zadania, ponieważ Twoje pytanie zakłada odpowiedź na „tak” lub „nie”, tymczasem w ten sposób nie da się opowiedzieć o kondycji azjatyckiego kina. Wspomniany przez Ciebie Festiwal 5 Smaków unaocznił mi, że jakiekolwiek próby generalizowania spełzają na niczym, bo w Japonii, Korei Płd, Chinach, Hongkongu czy nawet w Tajlandii dzieje się tak wiele, że aby być na bieżąco trzeba by było poświecić całe swe długie życia, a i tak byśmy wszystkiego nie ogarnęli. Ale pewnie liczysz mimo wszystko na jakieś konkrety? Ze względu na mojej osobiste zainteresowanie na pewno warto zwrócić uwagę na przebudzenie się Kiyoshiego Kurosawy, który po kilkuletniej przerwie, w mijającym roku wyreżyserował dwa filmy, pierwszy w swej karierze obraz science-fiction, „Real” oraz pierwszy film Japończyka zrealizowany poza granicami Tokio, „Seventh Code” tj, we... Władywostoku. Najnowszych dzieł Kurosawy nie widziałem, ale z całą pewnością będą one najbardziej wyczekiwanymi obrazami najbliższego roku. Skoro jesteśmy przy Japonii to warto wspomnieć o tegorocznych filmach lub o filmach, które niebawem będą mieć premiery, innych mistrzów japońskiego kina. Mam na myśli Hirokazu Kore-ede i nagrodzony w Cannes obraz „Jaki ojciec, taki syn”, nowe filmy (ich tytułów nie przypominam sobie w tej chwili) Tetsuyi Nakashimy, Akihiko Shioty, Shiona Sono, Hideo Nakaty (jest nim remake koreańskiego „Haunters”), no i oczywiście niezmordowanego Takashiego Miike (z niecierpliwością czekam na jego wersję słynnej legendy o duchu z Yotsuya). Czy to jednak znaczy, że 2013 r. był pod względem artystycznym udany dla kina azjatyckiego? Trzeba pamiętać, że kino to wieloskładnikowe, nieustannie ewoluujące zjawisko, stąd też jednoznaczna, prosta opinia nie jest możliwa.

Krzysiek, wiesz że nie dam za wygraną. Dobra, może bardziej je sprecyzuję. Odpada kino Bliskiego Wschodu (irańskie, tureckie), pomijam region Bollywoodu. Kilka twoich słów o duecie: Chiny/Hongkong, parę o Korei, twoje odczucia z regionu Azji Południowo-Wschodniej i jestem zadowolony. Kino japońskie jest w niezłej dyspozycji, a więc omówmy się, że temat mamy wyczerpany.

Widzę, że koniecznie chcesz wymusić na mnie odpowiedź, chociaż udzieliłem ją powyżej. Oki, ulegam w takim razie przed brutalną siłą ;). Kino chińskie, i to nie jest tylko moje zdanie, to - jeśli jeszcze nie w tej chwili - to już niebawem, wyrośnie na największą, po USA, potęgę filmową. Już dziś, gdy ogląda się chińskie wu xia, czyli filmy kung fu, nie sposób uciec przed porównaniem z Hollywood. Bo i rozmach inscenizacyjny, jakość efektów specjalnych, liczba zaangażowanych statystów nie mniejsze, a czasem wręcz większe niż w najbardziej widowiskowych hollywoodzkich blockbusterach.  A wszystko to za o wiele mniejsze koszty, wszak siła robocza w Chinach wciąż jest o wiele tańsza niż na Zachodzie. Z drugiej strony, jak mówi znane powiedzonko: „każdy festiwal ma swojego Chińczyka”, także pod względem artystycznym Chińczycy mają bardzo wiele do powiedzenia. Osobiście bardzo żałuję, że nie udało mi się obejrzeć „A Touch of Sin” Jia Zhangke, najbardziej prominentnej postaci tzw.  Szóstego Pokolenia (Wang Xiaoshuai, Lou Ye, Wang Quan'an i Zhang Yuan) – twórców, realizujących swe bliskie dokumentalnej stylistyce filmy w Chinach czasu transformacji. Poza Zhangiem Yuanem, którego twórczość znam dość dobrze i Lou Ye („Suzhou River”), którego kilka filmów miałem okazję zobaczyć, jest to obszar dość słabo poznany przez mnie. Dlatego tak żałuje, „A Touch of Sin”. Jeśli zaś chodzi o Hongkong, to bardzo rozczarował mnie „Grandmaster” twórcy, będącego niemal symbolem kina Hongkongu, czyli Wong Kar-waia. Zresztą nigdy nie przepadałem za twórczością tego reżysera. Ale być może najciekawszym hongkońskim zjawiskiem, przynajmniej w moim odczuciu, jest Hongkong noir, czyli specyficzna odmiana kina akcji (John Woo, Ringo Lam, Johnnie To). Wprawdzie ostatnimi laty wyraźnie zrobiło się o nim cicho, ale warto mieć na uwadze, że właśnie w Hongkongu, a nie w Hollywood powstawały najlepsze filmy akcji/sensacja.

Co do kina koreańskiego, przyznaję, ze wstydem, że dość mocno ostatnimi czasy zaniedbałem ten geograficzno-filmowy obszar. Z drugiej strony to właśnie z Korei Płd pochodzi moje największego tegoroczne odkrycie – „Azooma” Lee Ji-seunga. Film co prawda z roku 2012 r., ale ze wszech miar godny jest polecenia. Niedługi, prosty, oszczędny, ale ma emocjonalną moc wulkanu i wspaniałą, fenomenalną rolę Jang Young-nam, aktorki znanej głównie ze scen teatralnych, która w „Azoomie” zagrała rolę życia. To zatem taki mały plus, a na minus natomiast, tym dotkliwszy, że uwielbiam koreańskie kino grozy, jest horror z Korei Płd. Coś niedobrego dzieje się z koreańskim horrorem, bo poza przyzwoitą pierwszą częścią antologii „Horror Stories”, od czasów „Widziałem diabła” z 2010 r. nic godnego uwagi się nie pojawiło. Wciąż horror koreański imponuje stroną realizacyjną (choć dodajmy, że w tym względzie depczą im po piętach Tajlandczycy – aż szkoda czasem, że ich horrory mają fabułę ;) ). No, ale nie pozostaje mi nic innego jak czekać na objawienie się nowego talentu albo, że Kim Ji-woon albo Park Chan-wook, zdecydują się ponownie zrobić coś w grozie.

Kino z Azji Południowo-Wschodniej. Zupełnie niesłusznie lekceważony przez fanów kina azjatyckiego obszar filmowy. Moim największym ulubieńcem z tej części świata jest Joko Anwar, który co prawda porusza się po rejonach szeroko pojętej grozy, ale jego filmy są tak niezwykłymi gatunkowymi mieszankami, że może on swoimi obrazami zainteresować każdego, kto szuka niebanalnego, niedającego się łatwo zaszufladkować kina. Jego ubiegłoroczny (tj. z 2012 r.) film „Modus Anomali” (znany także jako „The Rite”) jest chyba najbardziej niezwykłym thrillerem, horrorem, dramatem jaki widziałem. Warto też wspomnieć o dwóch malezyjskich obrazach, które święciły triumfy na 6 Festiwalu filmowym 5 Smaków; mam na myśli „Songlap” (2011) Farizy Azliny i Effendee oraz „Bunohan - Return to Murder” Daina Saida. Ten pierwszy to znakomita mieszanka dramatu społecznego i thrillera, a ten drugi to mistyczna podróż w konwencji kina sztuk walki i filmu gangsterskiego. Warto też zwrócić uwagę na kolejny film najkrwawszego duetu na Dalekim Wschodzie, czyli na braci Mo z Indonezji. Są oni reżyserami indonezyjskiej wersji „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” – „Macabre”, a na zbliżający się Nowy Rok szykują „The Killers” – propozycję dla największych filmowych twardzieli. Dla nieco szerszego grona dobrą wiadomością będzie druga część „The Raid”, być może najlepszego filmu akcji, jaki powstał w ciągu ostatnich kilku lat.

Dobra, niech będzie - jestem chwilowo zaspokojony. Sądzę, że większość z czytających ten artykuł czekała na twoją listę aktualnych filmów, wartych (lub niewartych) obejrzenia. Ostatnie pytanie na sam koniec. Siedzisz we wspomnianej Japonii, konsumujesz tradycyjne sushi w małym, portowym miasteczku. W pewnej chwili przysiada do ciebie dwójka dość znanych ci osób: po twojej lewicy Son Ye-Jin, a po prawej Kiyoshi Kurosawa. Najwyższy daje ci możliwość zadania tylko jednego, do tylko jednej osoby…  

Muszę przyznać, że cały czas czekałem, kiedy pojawi się w Twoich pytaniach osoba Son Ye-jin ;). Nawet zacząłem się trochę niecierpliwić i obmyślałem, jakby tu subtelnie skierować Cię na wątek tej znakomitej aktorki i pięknej kobiety. Na szczęście wystarczyła telepatia ;). A co do Twojego pytania, odpowiadam: pytanie zadałbym oczywiście Kiyoshiemu Kurosawie. A o co bym zapytał? Może o to, czy zatrudniłbym Son Ye-jin w swoim kolejnym dziele? To byłby dopiero film! :)

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz