wtorek, 4 listopada 2014

NA KRÓTKO: WRZESIEŃ - PAŹDZIERNIK (08.09-01.10.14)

zdj z Death Note (reż. Shusuke Kaneko, 2006)


Cykl NA KRÓTKO nie zniknął z mojego blogu. Spokojnie. Po prostu ostatnimi czasy byłem zajęty innymi sprawami (m.in. przygotowywaniem się do książki o Kurosawie, którego próbuję ugryźć od strony problemu tożsamości, co bynajmniej nie jest proste), dlatego też musiałem nieco poczekać, aż uzbiera się odpowiednia ilość filmów, by móc je zaprezentować na blogu. Zajęło mi to dwa miesiące, ale kolejny odcinek NA KRÓTKO, obejmujący wrzesień i październik przed Wami. Tym razem postawiłem na kino grozy w różnych odmianach: jest zatem nastrojowa ghost story, autotematyczne zabawy konwencją Takashiego Miike, kultowy „Death Note” i szkolny dramat grozy, nawiązujący do jednej z mniej znanych japońskich urban legends. Przede wszystkim jest długo przez mnie oczekiwany mroczny thriller „cudownych dzieci” kina indonezyjskiego - „Killers” braci Mo. To najjaśniejszy punkt tego odcinka NA KRÓTKO. Recenzja z tego filmu jest gotowa, ale na razie możecie zapoznać się z moim gorący komentarzem do tego obrazu.


OVER YOUR DEAD BODY
(reż. Takashi Miike, Japonia, 2014)


Horror. Takashiego Miike zabawy z konwencją horroru ciąg dalszy. Tym razem twórca "Gry wstępnej" zabiera się za jedną z najsłynniejszych japońskich legend o mściwym duchu Oiwy. Punkt wyjścia może nie jest szczególnie oryginalny, ale zawsze chwytliwy - niebezpieczne związki łączące sztukę i życie. A życie, przynajmniej filmowych bohaterów, okazuje się mieć dziwne skłonności do naśladowania fikcji, która niespodziewanie z (obracanej) sceny przenosi się do rzeczywistości. "Over Your Dead Body" na ogólnym poziomie przypomina "Grę wstępną": ta sama powolna (a może nawet powolniejsza) narracja skutecznie usypiająca czujność widza, który jednak przez stopniowe zagęszczanie atmosfery, mnożenie koszmarnych wizji, dziwnych halucynacji postawiony zostaje w stan najwyższej gotowości. W finale reżyser "Ichiego-Killera" rozpętuje paranoiczne piekło. Można ten film wziąć na serio, ale raczej nie polecam, bo tyleż zaskakujące co kuriozalne zakończenie uświadomi nam, że Miike po raz enty sobie z nas zadrwił. Wizualnie, scenograficznie i aktorsko - rewelacyjnie, ale fabularnie bywało lepiej.

IN THE DARK
(reż. Yeo Yoon Han, Malezja, 2013)


Horror. Całkiem niezła nadnaturalna love story z egzotycznej Malezji. Gdy w wypadku samochodowym ginie ukochana głównego bohatera, ten stara się uczynić wszystko, aby skontaktować się ze zmarłą dziewczyną. Kontakt okazuje się jednak nad wyraz trudny i chodzi nie tylko o odmienny wymiar, w którym przebywa ukochana, ale o skrywane przez byłą dziewczynę bohatera, może nie aż tak bardzo mroczne, ale za to zaskakujące tajemnice. W prowadzonym „śledztwie” nieszczęśnikowi pomaga bliska przyjaciółka zmarłej, nauczycielka muzyki, która z kolei zmaga się z wyrzutami sumienia: przyczyniła się do śmierci jednej z uczennic. Obraz mało doświadczonego reżysera Yeo Yoon Hana pełen jest zapożyczeń z klasyki azjatyckiego i nieazjatyckiego horroru - „Szósty zmysł”, „Shutter Widmo” i wiele innych. Nie do końca też trzyma się logiki, bo dla reżysera istotniejsza jest atmosfera smutku, melancholii i nastrojowej grozy. Groza w kilku scenach – trzeba to przyznać – zostaje niezwykle filmowo zaprezentowana. Scena nocnej ucieczki bohatera przed duchami czy scena z foliowymi torebkami (tyleż oryginalny, co kuriozalny pomysł na rekwizyt grozy) mają w sobie swoisty urok. Reżyser filmu znajduje też nieco miejsca na głębszy przekaz dotyczący nieodgadnionej ludzkiej tożsamości i roli w życiu tzw płci kulturowej. Niestety jako straszak „In the Dark” zawodzi na całej linii.


DEATH NOTE
(reż. Shusuke Kankeo, Japonia, 2006)


Thriller detektywistyczny, fantasy, horror. Jeszcze jedna z zaległości – niezwykle popularny swego czasu w Japonii thriller z elementami kina detektywistycznego i fantasy (ale ta popularność wynikała – takie mam wrażenie – raczej ze strategii marketingowej, niż samego filmu). Student prawa, Light Yaganami znajduje zagubiony przez boga śmierci notatnik o szczególnych właściwościach: kogo imię i nazwisko zostanie do niego wpisane, ten niebawem umiera. Niezwykle cenna rzecz, z której Light zaczyna ochoczo korzystać pod pseudonimem Kira, systematycznie likwidując  przestępców z całego świata. Władza, a zwłaszcza władza nad życiem i śmiercią, upaja toteż notatnik zaczyna służyć Lightowi do uśmiercania już nie tylko różnej maści drani i łotrów. Powstrzymać młodzieńca może tylko równie tajemniczy, co legendarny L. - najlepszy detektyw świata. Oglądanie pojedynku między nimi dwojga jest nawet ciekawe, ale nie na tyle, aby móc się opędzić od myśli, że oglądamy jedynie wycinek większego uniwersum. Przeszkadzała mi też w odbiorze wyraźnie mangowo-anime`owa proweniencja filmu,  wyrażająca się w uproszczeniach i infantylizacji niektórych wątków. Liczyłem też na więcej mroczniejszych elementów niż komputerowo animowany raczej komiczny niż przerażający bóg śmierci, shinigami. Gdybym był młodszy o 10 lat, może by mi się podobało na tyle, że sięgnąłbym po kontynuacje.      


ALTER EGO
(rez. Issei Shibata, Japonia, 2002)


Horror. Ten krótki, trwający nieco godzinę film reklamowano jako jeszcze jedno „dziecko” z licznej dziatwy Takashiego Shimizu, który wprawdzie filmu nie wyreżyserował, ale pełnił przy tym projekcie funkcję producenta nadzorującego. Nic dziwnego bowiem na dobrą sprawę udział przy realizacji „Alter Ego” twórcy serii „Klątwy Ju-on” jest jedyną godną uwagi rzeczą. No, może trochę przesadzam. Bo choć poziom realizacyjny przypomina raczej odcinek telewizyjnego serialu z cyklu „niesamowitych opowieści” a gra aktorska poziom filmu półamatorskiego, to da się „Alter Ego” obejrzeć. Mam wielką sympatię do obrazów o sobowtórach, a o tym opowiada horror Isseia Shibaty. Główny pomysł „Alter Ego” opiera się na rozpowszechnionym przekonaniu, że spotkanie własnego sobowtóra skutkuje śmiercią „oryginału”.  Skromna obsada aktorska sfilmowana w jednej scenerii opuszczonej szkoły stopniowo ulega  bardziej zabawnemu niż strasznemu uśmierceniu. Zresztą „Alter Ego” to jeden z tych filmów, który śladowy budżet, niedorzeczny scenariusz i papierowe postacie, najlepiej ogląda się w gronie znajomych i skrzynki piwa.   


SCREAM GIRLS
(reż. Hiseaki Nagaoki, Japonia, 2008)


Horror, dramat. Oryginalny tytuł tego króciutkiego (trwającego nieco ponad godzinę) niskobudżetowego horroru zrealizowanego w ramach V-Cinema to „Shin Hikiko-san”. Tytułowa bohaterka Hikiko Mori to postać z mniej znanej japońskiej urban legend o dziewczynce maltretowanej przez rodziców i szkolne koleżanki, która po swej przypadkowej śmierci, powraca jako mściwy duch. Główną bohaterka obrazu Hiseakiego Nagaokiego, specjalizującego się w niskobudżetowym horrorze, jest Kaoru: „fanka” Hikiko, w której istnienie święcie wierzy. Mimo swoich dziwnych i makabrycznych zainteresowań dziewczyna ma liczne grono przyjaciółek. Gdy jednak w okolicy dochodzi do serii okrutnych zabójstw a jedną z ofiar jest młodsza siostra szkolnej koleżanki, dziewczyny odwracają się od Kaoru, obwiniając ją o śmierć dziewczynki. Kaoru zyskuje też przezwisko – Hikiko. Choć „Scream Girls” jest filmem, którego niedostatki budżetu widać na każdym krok, to zaskakująca jest powaga i głębia treści, którą w sobie zawiera. Postać Hikiko – ofiara domowej i szkolnej przemocy, samotna, bezbronna dziewczyna, cierpiąca tylko z tego powodu, że jest dość słaba, aby odpłacić swym prześladowcom za swe tragiczne życie – zawiera olbrzymi emocjonalny potencjał  i Nagaoka nic z tego potencjału nie roni. Reżyser minimalizuje elementy nadprzyrodzone, bo w istocie są one zbędne. O wiele bardziej przerażający są ludzie i porażająca łatwość, z jaką w okrutny sposób krzywdzą słabszych od siebie. „Scream Girls” zdecydowanie nas nie przestraszy, ale z całą pewnością poruszy.    


KILLERS
(reż. Mo Brothers, Indonezja/Japonia, 2014)


Thriller, horror. Jeden z najbardziej oczekiwanych przez mnie filmów tego roku – nie zawiódł. Tytułowych zabójców jest dwóch: jeden mieszka w Tokio, drugi jest mieszkańcem Dżakarty. Pierwszy zabija seryjnie dla przyjemności, drugi z poczucia osobiście pojmowanej sprawiedliwości. Oboje wrzucają do sieci ku uciesze milionów internautów nagrania agonii swych ofiar.  „Killers”, pochodzących z Indonezji braci Mo (Timo Tjahjanto i Kimo Stomboel), to film o mediatyzacji śmierci, o śmierci wystawianej niczym towar na pokaz. Ale to także film, którego twórcy zadają ważkie pytanie o naturę człowieczeństwa: czy jesteśmy urodzonymi mordercami czy stajemy się nimi przez okoliczności? Czy zło jest immanentną częścią ludzkiej istoty, czy jest właściwością nabytą? A poza tym „Killers” to realizacyjne mistrzostwo, świetne, nastrojowe zdjęcia, przemyślane kadry, stopniowo, niczym schodząca z góry lawina, rozwijająca się akcja i pełnokrwiste postaci. Szkoda, że  niezwykle pozytywne wrażenie psuje niedopracowany scenariusz: niezrozumiałe sceny i zwykłe błędy logiczne. Ale jestem w stanie przymknąć oko na te niedociągnięcia – wszak otrzymuje od młodych twórców bezkompromisowe, niegłupie, „męskie kino” - takie, jakie lubię najbardziej. 



Brak komentarzy :

Prześlij komentarz