Epoka Edo. Któregoś dnia w domu samuraj Isaburo Sasahary zjawia się zarządca klanu Aisu. Urzędnik przekazuje rozkaz władcy księcia Matsudairy: Yogoro, starszy syn Isaburo ma ożenić się z jedną z konkubin księcia, Ichi, która urodziwszy syna, popadła w niełaskę i została wydalona z dworu. O dziewczynie krążą plotki, że jest niezrównoważona psychicznie, ośmieliła się bowiem pobić inną konkubinę a nawet spoliczkować, Matsudairę. Choć z wielką niechęcią Ichi, zostaje ostatecznie przyjęta do rodziny i zostaje żoną, Yogoro. Ku zaskoczeniu wszystkich młodzi zakochują się w sobie. Ichi rodzi Yogoro córkę, Tomi, lecz szczęście małżonków nie trwa długo. Po śmierci dziedzica tronu, to syn wyrzuconej z dworu konkubiny staje się jedynym kandydatem do objęcia władzy. Książę wysyła zatem ponownie swoich urzędników z rozkazem, aby Ichi powróciła na na dwór Matsudairy. Gdy jednak teść, mąż oraz sama Ichi odmawiają, dziewczyna zostaje podstępem zwabiona do rezydencji władcy klanu Aisu. Za swe nieposłuszeństwo daimyo rozkazuje Isaburo oraz Yogoro, by popełnili samobójstwo. Ci godzą się na wypełnienie rozkazu, jeśli wpierw urzędnicy dostarczą głowę Matsudairy i jego szambelanów. Isaburo i Yogoro, mając świadomość, że ich bunt zostanie brutalnie stłumiony, odprawiają rodzinę i służących, przygotowując się na nieuchronną bitwę.
Animacja też może być sztuką. I wcale nie mam na myśli powszechnie znanych anime Hayao Miyazakiego czy takie legendarne produkcje jak „Akira” czy „Duch w pancerzu”. Bliżej mi nieznany koreański twórca, Yeon Sang-ho w 2011 r. zadebiutował pełnometrażowym filmem „The Kings of The Pigs”, który nieoczekiwanie okazał się przebojem wielu międzynarodowych festiwali, zgarniając tyle najróżniejszych nagród i wyróżnień, że ich wymienienie zajęłoby pół strony. Stąd ta atencja dla skromnego, niskobudżetowego obrazu Koreańczyka? Odpowiedź jest prosta: bo to wybitny film. Chwyta za gardło od pierwszych kadrów, od pierwszych dźwięków znakomitej, niezwykle ponurej muzyki, wprowadzając w nas nastrój przygnębienia, rozpaczy, beznadziei. Ten film jest jak zduszony krzyk rozdzierającego bólu, tym boleśniejszy, że nie można go z siebie wyrzucić. Krótko mówiąc „The King of The Pigs” nie mógł pojawić się w żadnym innym dziale na moim blogu, jak w tylko „Kino boli”.
Jest rok 1895. Zwolniony
z cesarskiej armii Toyoji przebywa do rodzinnej wioski. Dość szybko
w oko wpada mu starsza od niego Seki, nazywana Małą Seki, żona
Gisaburo - rikszarza. Początkowo kobieta, w obawie przed zazdrosnym
mężem i plotkami, broni się przed natarczywymi zalotami Toyojiego.
W końcu ulega, rzucając się wir szalonej miłości. Kochanek Seki
ma jednak dość potajemnych spotkań i pilnowania się ze swoim
uczuciem przed mieszkańcami wioski. Przekonuje kochankę, że trzeba
pozbyć się Gisaburo, stojącego na drodze do ich szczęścia. Seki
upija męża sake a następnie razem z kochankiem dusi
małżonka. Ciało zamordowanego Gisaburo zostaje wrzucone do starej,
wyschniętej studni w lesie. Mijają trzy lata. Toyoji i Seki nadal
są kochankami, lecz starają się jak najmniej spotykać, udając
przed sąsiadami, że nic ich nie łączy. Ale ich romans i zbrodnię,
która stała się owocem ich miłości, coraz trudniej ukryć. Gdy w
wiosce zjawia się wścibski inspektor policji, sytuacja kochanków
pogarsza się jeszcze bardziej. Mimo iż za morderstwo grozi kara
śmierci, Toyoji i Seki wciąż się spotykają i kochają.
/frag. tekstu piosenki zespołu 1984, Ferma hodowlana/
O co chodzi?
Fang Qiangqiang jest czterolatkiem i synem niezwykle zapracowanych rodziców. Gdy babcia chłopca, okazuje się zbyt chora, by opiekować się wnuczkiem, rodzice postanawiają oddać go do przedszkola. Chłopczyk zalewa się łzami, ale ojciec jest nieugięty i oddaje chłopca w ręce pani Li, jednej z dwóch nauczycielek. Qiang poznaje rygorystyczne zasady panujące w przedszkolu, w którym jest tylko jednym z wielu podopiecznych. Nie potrafi się jednak podporządkować dyscyplinie i podczas, gdy inne dzieci powiększają liczbę czerwonych kwiatków – nagród za dobre zachowanie, Qiang nie ma ani jednego. Chłopczyk zaprzyjaźnia się z dwiema dziewczynkami: siostrami Yang i zaczyna im opowiadać, że surowa pani Li jest w rzeczywistości potworem, który zjada małe dzieci. Wkrótce całe przedszkole ogarnia szeptana sobie do ucha wiadomość o prawdziwej naturze nauczycielki. Dzieciaki postanawiają związać śpiącą panią Li, by nie mogła ich zjeść. Któregoś wieczora przedszkolaki ruszają po cichu do pokoju nauczycielki. Ale „bunt” upada – pani Li nie jest przecież potworem a dzieci są tylko dziećmi. Od tego zdarzenia Qiang staje się jeszcze bardziej niegrzeczny i zbuntowany. Ale Przedszkole nie znosi niepokornych jednostek i bezlitośnie się z nim rozprawia.
Chińskie przedszkole
Reżyser filmu, Zhang Yuan opowiada historię na pozór wolną od politycznych odniesień i krytycznego stosunku do chińskiej rzeczywistości. Co prawda przedszkole ukazane w filmie ma niewiele wspólnego z tą samą instytucją znaną na Zachodzie, ale w gruncie rzeczy opowiada historię, która mogłaby się przydarzyć każdemu dziecku wbrew jego woli pozostawionego wśród groźnie wyglądających pań nauczycielek i obcych dzieci. Ale przedszkole jest chińskie, bardziej przypomina szkołę kadetów niż miejsce, w którym dzieci miło i radośnie spędzają czas pod opieką wyspecjalizowanych opiekunów. Przede wszystkim zaganiani rodzice pozostawiają dzieciaki w przedszkolu nie na kilka godzin dziennie, ale na długie tygodnie, a nawet miesiące. Odcięcie od rodzicielskiej pępowiny to dobra metoda, by wychować przyszłe pokolenie nie na rozpieszczonych maminsynków, lecz na w pełni wartościowych obywateli świadomych wagi i roli kolektywu w życiu jednostki. I właśnie hodowaniem obywatelskiego kolektywu zajmuje się kadra pedagogiczna.
Film Yuana wydaje się na pierwszy rzut oka lekką i przyjemną opowiastką o pewnym zadziornym maluchu, któremu czupurny charakter przysparza nieustannie nowych kłopotów. Ale tak naprawdę ta „fajna” strona filmu skrywa przerażającą wizja państwowej instytucji, w którym wychowuje się dzieci, niszcząc ich indywidualny charakter. Wizja jest przerażająca, bo jak inaczej nazwać „przedszkole”, w którym wszystkie dzieciaki ubrane są tak samo, bawią się w to samo i pilnuje się by to samo robiły. Nawet poranne wypróżnianie na nocnikach odbywa się w radosnej gromadce wydalających z siebie maluchów. W tym przedszkolu nawet puszczenie gazów prowokuje nauczycielską reakcję. Jest to zresztą jedna z wielu śmieszno-strasznych scen: pani Li każe wypiąć maluchom pupy, by każdą z nich obwąchać w celu wytropienia „wichrzyciela”. Rutyna, dyscyplina i kolektywizm to trzy zasady, które można by umieścić nad bramą wejściową przedszkola. Nauczycielki zajmują się ścisłym przestrzeganiem tych zasad, kto ich nie przestrzega nie dostaje tytułowego czerwonego kwiatka z bibuły. Kto zdobędzie ich pięć, ten przez tydzień ma prawo być przewodniczącym klasy. Niepokorny Qiang nie ma ani jednego, bo nie potrafi się sam ubrać, nie podnosi ręki, gdy chce coś powiedzieć, nie chce jeść obiadu (pewnie nikt z nas by nie chciał), nie jest aktywny ani nie integruje się z innym dziećmi. Bo Qiang jest tak naprawdę kijem włożonym w szprychy Systemu Prostowania Charakteru.
Yuan, posługując się czytelną alegorią, tak naprawdę opowiada o konflikcie między indywidualizmem jednostki a bezlitosną szarą masą, na którą już od najmłodszych lat chińskie państwo uosabiane przez kadrę nauczycielską stara się przerobić przyszłych obywateli Chińskiej Republiki Ludowej. Na szerszej płaszczyźnie „Little Red Flowers” jest nie tylko metaforą życia nieprzystosowanej jednostki w komunistycznym reżimie, ale opowieścią o wymowie uniwersalnej. Wszak konflikt osobistych interesów z interesami grupy jest nieunikniony, niezależnie od tego w jakim kraju żyjemy i czy mamy duszę buntownika czy człowieka kompromisu. Niewątpliwie jednak tego rodzaju konflikt w systemie totalitarnym ma najbardziej dramatyczny charakter. Taki też ma on w filmie Yuana.
Postawa Qianga zasiewa jednak w umysłach czterolatków ziarno buntu. Scena, gdy tłumy dzieciaków zbliżają się do śpiącej pani Li, by ją związać i tym samym uchronić się przed potworem, za jaką ją uważają, jest jedną z najzabawniejszych. „Bunt” jednak upada i na polu walki pozostaje tylko osamotniony, opuszczony nawet przez siostry Yang, Quiang. Wszyscy się od niego odwracają. „Uśmiechnęłaś się do mnie?” – pyta z nadzieje chłopczyk dziewczynkę, jeszcze nie tak dawno temu, przyjaciółkę. Ta zaś odpowiada - „Wcale nie. Uśmiechnęłam się do psa”. Ale w tej scenie nie ma psa, jest tylko samotny chłopiec i wrogi świat.
„Little Red Flowers” jest klasyfikowany jako komedia, ale prócz kilku zabawnych scen, jest to film smutny. Smutnie kończy bowiem buntownik Qiang. Nikt nie podnosi na niego ręki, ani go nie dręczy. Po prostu przestaje być zauważany przez innych.
Cudowne dziecko (i to nie jedno)
Koniecznie muszę napisać o aktorach tego filmu. Poza dorosłymi, profesjonalnymi aktorami, są nim również cztero i pięciolatkowie i to oni kradną zawodowcom film. Dzieciaki są po prostu fenomenalne! Bowen Dong, chłopczyk odtwarzający postać Qianga, jest bezbłędny. Na zawołanie płacze jak bóbr, śmieje się jakby go łaskotano, potrafi zagrać prawie każdą emocję. Ale pozostałe dzieci wcale mu nie ustępują. Zachowują się tak, jakby kamera w ogóle im nie towarzyszyła a oni nie byli planie filmowym. Są wiarygodni, naturalni w stu procentach. Dla samej gry małych aktorów warto zobaczyć film Zhanga Yuana.
Zhang Yuan (na zdj.) należy do tzw. Szóstej Generacji chińskich filmowców. Należą doniej oprócz Yuana,Wang Xiaoshuai („Beijing Bicycle”), Jia Zhangke („Unknown Pleasures”) i Lou Ye („Suzhou River”). Twórcy Szóstej Generacji rozpoczynali swe filmowe kariery w latach dziewięćdziesiątych. Realizują filmy szybko i za tanie pieniądze, wykorzystują estetykę kina dokumentalnego, odwołując się do osiągnięć włoskiego neorealizmu i francuskiego kierunku cinéma vérité (tzw. kino bezpośrednie). Często stosują filmowanie z ręki, długie ujęcia, naturalną scenerię, angażują pół profesjonalistów lub mało znanych aktorów. Tematyka filmów reżyserów Szóstej Generacji skupia się na chińskiej codzienności czasów transformacji, ciemnych stronach miejskiej rzeczywistości, na bohaterach-outsiderach.