czwartek, 16 grudnia 2010

Kino boli: IN MY SKIN (Dans ma paeu, Francja, 2002 )


POD SKÓRĄ

Nie lubisz swego ciała?
Lubię, ale…
/cytat z filmu/

Amerykański pisarz Bret Easton Ellis napisał w 1991 r. powieść pod tytułem „American Psycho”. Bohaterem był niejaki Patrick Bateman, makler z Wall Street wspinający się po szczeblach zawodowej kariery, który w wolnym czasie w bestialski sposób mordował prostytutki i bezdomnych. Powieść kończy się niejednoznacznie: czy Bateman był seryjnym mordercą w rzeczywistości czy jedynie w swym pogrążającym się w paranoi umyśle? Niezależnie jednak od odpowiedzi „American Psycho” opowiadał o szaleństwie - niesłychanie wysokiej cenie, którą współczesny mieszkaniec wielkich metropolii płaci za sukces zawodowy, materialną niezależność i wielocyfrowe konto w banku. Od wydania ksiązki minęło prawie dwadzieścia lat, ale wyścig szczurów trwa nadal. Obejmuje już nie tylko najbogatsze na świecie amerykańskie społeczeństwo, ale staje się udziałem Europejczyków i Azjatów. Każdy chce dobiec do mety pierwszy, choć tak naprawdę zza kolejnym zakrętem kryje się jedynie kolejny zakręt.


O pogoni za zawodowym sukcesem opowiada także skromny debiut młodej francuskiej reżyserki (a także scenarzystki i aktorki) Mariny De Van. W „In My Skin” („ Dans me paeu”)  nie ma seryjnych morderców ani bestialskich mordów, a jednak film pięknej i utalentowanej Francuzki (ukończyła filozofię na Sorbonie) potrafi wgnieść w fotel. De Van opowiada o młodej, atrakcyjnej i robiącej błyskotliwą karierze dziewczynie imieniem Esther. Już po kilku chwilach od pojawienia się na ekranie widzowie orientują się, że praca w firmie marketingowej wypełnia praktycznie całe życie bohaterki. Co prawda jest w związku z młodym mężczyzną Vincentem, również stawiającym na „rozwój zawodowy”, lecz jest to dziwny związek. Nawet gdy oddają się pieszczotom nie przestają rozprawiać o swojej pracy. Podczas ich rozmów rozbrzmiewają charakterystyczne zdania: „Dostałam awans”, ‘Będę pracował w banku”, „Będę menedżerem projektu” itp., itd. Przerywnikami w niekończących się rozmowach o karierze są krótkie chwile, gdy bohaterowie zastanawiają się jak spędzić wolny czas (ale przecież i tak go nie mają zajęci pracą) albo jak powinno wyglądać ich własne mieszkanie, które zamierzają kupić. Esther nawet w rozmowie z przyjaciółką rozmawia o tym co zrobić, by zdobyć upragniony awans. Awans, oczywiście bohaterka zdobywa, wzbudzając zazdrość przyjaciółki, posiadającej znacznie dłuższy staż w firmie, a jednak niedocenionej. Esther nie przejmuje się koleżanką: „Już w szkole była o mnie zazdrosna” kwituje całe zamieszanie. Bohaterka zasłużyła sobie na awans ciężką pracą. Z rozmowy ze współpracowniczką dowiadujemy się, że napisanie raportu, zwłaszcza gdy terminy gonią, nie jest bynajmniej proste. Bo nawet malutkie słówko „ewentualnie” użyte w niewłaściwym znaczeniu może oznaczać ponowną pracę nad raportem. Esther jest jednak naprawdę dobra w tym co robi.


Nie ulega również wątpliwości, że bohaterka filmu De Van jest uczestniczką wyścigu szczurów (szczurzycą?). W krótkim, ale interesującym artykule Izabeli Larisz, na portalu Racjonalista czytamy: „(…) zarówno sukces jak i kariera mają w sobie jakieś pozytywne znaczenie, rozumiane jako pewna wartość nagrody za osobiste zaangażowanie oraz inicjatywę, gwarantujące samospełnienie.” Autorka zauważa, że sukces i kariera miast być jedynie efektem pracy prowadzącej do samospełnienia stają się rzeczywistym celem. Czy więcej zer na koncie, bardziej luksusowy samochód i większy metraż mieszkania dają uczestnikom wyścigu szczurów też więcej szczęścia? „Szczur” nie ma czasu na odpowiedź, ponieważ wyścig trwa, a każda chwila zawahania może zostać wykorzystana przez konkurenta (jak miało to miejsce w przypadku przyjaciółki Esther). To nie szkodzi, że „szczur” staje się „(…)mechanicznym zombie, odgórnie sterowanym przedmiotem, którymi się szczur otacza. Jest on twórcą nowej tożsamości — podmiot staje się przedmiotem, a człowiek czuje się rzeczą.” – pisze w swym artykule Izbaela Larisz. I rzeczywiście Esther, nie zdając sobie sprawy, staje się zombie. Nie czuje nawet bólu, gdy dotkliwie kaleczy sobie nogę.


W „In My Skin” nieszczęsny upadek, który przytrafił się Esther, spacerującej po ciemnym, niezagospodarowanym ogrodzie, jest momentem przełomowym dla całej historii. Okazuje się, że bohaterka nie czuje bólu, gdy jest zestresowana. Czy to nie dziwne, że niczego nie czuje? Może rzeczywiście stała się żywym trupem, mechanicznym zombie? Niepokój spowodowanym tym odkryciem oraz nieustanny stres nierozerwalnie związany z gonitwą za zawodowym sukcesem skłania ją do podjęcia drastycznych środków. Esther zaczyna się świadomie kaleczyć. I co się okazuje? Że ranienie własnego ciała uspakaja, przywraca kontrolę nad zachwianą rzeczywistością i przede wszystkim przywraca poczucie własnego „ja” – że jednak nadal się czuje i nadal jest się żywym człowiekiem. "Dopiero gdy poczuję ból oraz zobaczę krew na mojej ręce, to wtedy wiem, że naprawdę żyję!” – to częste wyznanie osób dokonujących samookaleczenia. W przypadku Esther jej pragnienie zachowania spójność własnej osoby okazuje się być wyjątkowo silne, wręcz rozpaczliwe. A fakt ten świadczy o tym jak wielką, rzeczywistą cenę musi płacić za pokonywanie kolejnych szczebli zawodowej kariery. Choć wydaje się, że przychodzi jej to bez większego wysiłku.


Nieoczekiwanie skłonność Esther do zadawania sobie bólu, o której informuje Vincenta i przyjaciółkę, staje się papierkiem lakmusowym jej relacji z najbliższymi jej osobami ( o rodzinie bohaterki nic nie wiemy). Papierek zabarwia się na czerwono wskazując, że bohaterka nie może liczyć na żadne wsparcie. Przyjaciółka chowa jedynie przed dziewczyną ostre przedmioty a Vincet niemal wszczyna awanturę pod pozorem troski o zdrowie Esther. Nikt z nich nie okazuje zagubionej dziewczynie faktycznej pomocy. Nie powinno to jednak dziwić, ponieważ uczestnicy wyścigów szczurów nie mają prawdziwych przyjaciół , a jedynie „partnerów w interesach”. Relacje między „szczurami” odbywają się bowiem na zasadzie handlowych transakcji, a nie autentycznych, szczerych międzyludzkich relacji.

Poczucie osamotnienia staje się dla bohaterki tym czym oliwa dla ognia. Psychoza bohaterki wybucha podczas niesamowitej sceny biznesowej kolacji podczas, której Esther doznaje przerażających halucynacji, świadczących o głębokiej  depersonalizacji ( o scenie piszę więcej na końcu tekstu). Dodajmy tylko, że kolacja miała być niezwykle ważnym, sprawdzianem profesjonalizmu Esther i jej przydatności dla firmy. Spotkanie kończy się katastrofą, a dziewczyna potężny stres odreagowuje w wyjątkowo drastyczny sposób. W hotelowym pokoju wycina nożem kawałki własnego ciała z ręki i nogi a następnie je zjada. Przerażająca, odrażająca, szokująca scena! Na dodatek podszyta ewidentnie erotycznym charakterem, ponieważ rozładowanie stresu w akcie autokanibalizmu przynosi jeszcze większe ukojenie, wręcz rozkosz niż samookaleczenie. Ale nie tylko: im większe napięcie, tym większe zagrożenie dla spójności psychiki Esther, to zaś oznacza konieczność intensyfikacji doznań. Esther zjada siebie, bo już nie wystarcza jej odczuwanie bólu, by uchronić siebie przed całkowitym rozpadem. Musi jeść własne ciało, by przekonać się, że wciąż je posiada. Ale nie tylko. Ona to ciało także fetyszyzuje: fotografuje okaleczenia, kolekcjonuje kawałki skóry i martwi się tym, jak sprawić, by skóra nie zgniła. Skóra według najprostszej interpretacji – i moim zdaniem najsłuszniejszej -  staje się symbolem bohaterki, jej zagubionego, kruchego „ja”. Pod skórą nie ma już nic a on sama stanowi ostatni bastion obrony przed postępującym całkowitym rozpadem. Dlatego fetyszyzacja tej części ciała bardziej niż charakter erotyczny ma charakter egzystencjalny. Lecz gdy Esther pragnie wyprawić kawałek skóry, ten czernieje i staje się kruchy jak płatek wysuszonego kwiatu. Ostatnie ujęcie ukazuje bohaterkę  właśnie jako kruchą, kompletnie wyschniętą istotę. Nie ma już Esther, nie ma skóry jest tylko przerażająca pustka ziejąca z jej wielkich, nieruchomych oczu.


Marina De Van, która w roli głównej bohaterki, tworzy porażającą kreację, świadomie sięga po hiperbolę. Oczywiście nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie traktował kawałka skóry jako ekwiwalentu własnej osoby. Ale Esther nie jest ani zdrowa na umyśle, ani też reżyserka nie nakręciła kina dokumentalnego. „In My Skin” jest filmem realistycznym i naturalistycznym (zwłaszcza w scenach okaleczeń), ale ma ambicję być metaforą. I tą metaforą jest, w alegoryczny sposób ukazując, że gdy angażujemy się w wyścig szczurów często stawiamy na szali siebie samych – nasze „ja”, szczęście, uczucia, a nawet zdrowie. Amerykański pisarz i francuska reżyserka sięgają po szok i skrajną przemoc tylko po to, by uderzyć w dzwon i zaalarmować uczestników wyścigu szczurów: zastanówcie się czy pragniecie zapłacić tak wysoką cenę za pozory szczęścia? W filmie Mariny De Van ten apel rozbrzmiewa wyjątkowo donośnie i przejmująco.


PAMIĘTNA SCENA: Zasygnalizowałem ją już w treści tekstu analizy. To scena biznesowej kolacji, w której bierze udział Ether oraz jej przełożony a także dwoje potencjalnych kontrahentów. Całą scenę rozbitą na poszczególne ujęcia można zobaczyć  TUTAJ Choć filmowi Mariny De Van daleko jest do horroru, scena kolacji to przykład znakomitej sceny grozy. Groza niepostrzeżenie zaczyna wyzierać z popadającego w obłędu umysłu bohaterki, a jej potencjał intensyfikuje zderzenie ją z całkowicie obojętnym, zwyczajnym otoczeniem restauracji i jej gośćmi, zajętymi sobą i własnymi rozmowami. Piękny przykład niepokojącego surrealizmu.       

BONUS:

Pełna treść artykułu Izabeli Larisz  Wyścig szczurów: którędy do mety?

Artykuł o SAMOOKALECZANIU  

Wikipedia (ENG.) o AUTOKANIBALIZMIE

>

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz