Poniższy wywiad przeprowadzony przez Marka Doskocza został opublikowany w internetowym dwutygodniku kulturalnym artPapier, 15 stycznia, 2012 r. Możecie zapoznać się z jego treścią poniżej albo na stronie artPapieru
Marek Doskocz: Azjatyckie kino grozy od kilku lat cieszy
się w Polsce (i nie tylko) niesłabnącą popularnością. Dlaczego nie poszła za
tym większa ilość publikacji książkowych? „Strach ma skośne oczy. Azjatyckie
kino grozy” jest bodajże pierwszym takim opracowaniem.
Krzysztof Gonerski: Tej popularności, o której wspominasz, jakoś nie widać w naszych kinach. Pamiętasz tytuł azjatyckiego filmu, już nawet nie grozy, który ostatnio oglądałeś w kinie? Nie na przeglądach czy na festiwalach, ale w zwyczajnym kinie, w normalnej dystrybucji? A dlaczego filmoznawcy tak bardzo boją się horroru? Bo nie ma u nas tradycji pisania o grozie filmowej, bo nie robi się u nas horrorów z prawdziwego zdarzenia, bo nie wypada, by poważny badacz zajmował się tak niepoważnym gatunkiem jak horror. Sądzę, że w Polsce kino gatunkowe, nie tylko horror, zawsze uważane było za coś mniej istotnego, za „drugą kategorię”, niewartą poważnych analiz. Może to echa PRL-u, kiedy to horror uznawany był za przejaw degrengolady estetycznej i moralnej Zachodu? W każdym razie o tej niechęci do kina gatunkowego w Polsce przekonałem się osobiście, kiedy miesiącami szukałem wydawnictwa, które zechciałoby wydać moją książkę. Na szczęście są jeszcze wydawcy gotowi zaryzykować pieniądze na tak niszową tematykę jak azjatycki horror.
Krzysztof Gonerski: Tej popularności, o której wspominasz, jakoś nie widać w naszych kinach. Pamiętasz tytuł azjatyckiego filmu, już nawet nie grozy, który ostatnio oglądałeś w kinie? Nie na przeglądach czy na festiwalach, ale w zwyczajnym kinie, w normalnej dystrybucji? A dlaczego filmoznawcy tak bardzo boją się horroru? Bo nie ma u nas tradycji pisania o grozie filmowej, bo nie robi się u nas horrorów z prawdziwego zdarzenia, bo nie wypada, by poważny badacz zajmował się tak niepoważnym gatunkiem jak horror. Sądzę, że w Polsce kino gatunkowe, nie tylko horror, zawsze uważane było za coś mniej istotnego, za „drugą kategorię”, niewartą poważnych analiz. Może to echa PRL-u, kiedy to horror uznawany był za przejaw degrengolady estetycznej i moralnej Zachodu? W każdym razie o tej niechęci do kina gatunkowego w Polsce przekonałem się osobiście, kiedy miesiącami szukałem wydawnictwa, które zechciałoby wydać moją książkę. Na szczęście są jeszcze wydawcy gotowi zaryzykować pieniądze na tak niszową tematykę jak azjatycki horror.
M.D.: Teraz może w istocie nie widać tej popularności, ale pamiętam kolejki do kina na „The Ring”. Gdybyś miał polecić tegoroczne produkcje kina azjatyckiego, oczywiście filmy grozy, to jakie tytuły byś wskazał?
K.G.: „The Ring” to polski tytuł amerykańskiego remake’u japońskiego
„Ringu” (polski tytuł: „The Ring: Krąg”) Hideo Nakaty, a tobie zapewne chodzi o
oryginał. Osobiście nie przypominam sobie żadnych kolejek do kina na japoński
horror: z tego, co pamiętam, film przemknął przez ekrany raczej niezauważony.
Pytasz mnie o to, które z ostatnich produkcji grozy polecam, ale rok 2011 nie
był zbyt okazały pod względem wartościowych horrorów. Osobiście chętnie
obejrzałbym „A Chinese Fairy Tale” – remake kultowych „Chińskich duchów” z 1987
roku oraz najnowszy film Siona Sono „Guilty of Romance”. Interesująco zapowiada
się także horror Takashi Shimizu, twórcy „Klątwy Ju-on” – „Rabbit Horror 3D”,
będący wariacją na temat „Alicji w Krainie Czarów”. Z niecierpliwością będę
również czekał na dwa nowe filmy grozy Yoko Anwara: „Modus Anomali” i
„Impetigore”. Anwar pochodzi z Indonezji, kraju raczej nieodnoszącego
znaczących sukcesów na polu filmowego horroru, ale sam jest bez wątpienia
jednym z najciekawszych twórców azjatyckiej grozy.
M.D.: Domyślam się, iż jesteś zwolennikiem azjatyckich oryginałów, ale powiedz, jakie masz zdanie na temat ich zachodnich wersji? Zarówno „The Ring: Krąg”, jak i „Dark Water” czy „The Grudge” były przerabiane przez kino amerykańskie.
K.G.: Gwoli ścisłości dorzućmy do wymienionych przez ciebie jeszcze:
„The Eye” braci Pang, „One Missed Call” Takashiego Miike, „Pulse” Kiyoshi
Kurosawy, „A Tale of Two Sisters” Kim Ji-woona i tajlandzki „The Shutter”.
Większość amerykańskich remake’ów można określić wprost: są jak „Słoneczniki”
Van Gogha, z których zostały tylko ramy. Choć jest jeden wyjątek: amerykański
remake koreańskiego horroru „Into the Mirror”, czyli „Mirrors”, w moim odczuciu
był lepszy niż oryginał. Poza tym przyzwoitym remakiem był także „The Ring”
Gore’a Verbinskiego.
M.D.: Jak się czujesz jako osoba, która przeciera w Polsce szlaki w materii
azjatyckiego kina grozy? (śmiech)
K.G.: Świetnie! Ale czułbym się jeszcze lepiej, gdybym nie musiał tych
szlaków przecierać, a raczej je poszerzać i pogłębiać. Bo to by znaczyło, że
azjatyckie kino grozy jest w Polsce na tyle znane przez widzów i uznane przez
środowisko filmoznawcze, że spokojnie można zająć się jego dogłębną analizą.
M.D.: Dlaczego jest inaczej? Skąd bierze się ten brak zainteresowania?
K.G.: Jeśli chodzi o rozpowszechnianie filmów, to odpowiedzi należałoby
poszukać u źródeł, czyli dystrybutorów. Ale z tego, co wiem, niechęć do
azjatyckich horrorów nie zawsze wynika ze złej woli. Większość polskich
dystrybutorów korzysta z licencji zakupionych u amerykańskich dystrybutorów, a
choć w USA festiwali i przeglądów azjatyckiej grozy jest bez liku, to bardzo
rzadko jakikolwiek film spoza anglosaskiego kręgu kulturowego trafia do kinowej
dystrybucji. Amerykanie wolą zrobić remake zagranicznego filmu, niż wyświetlać
oryginał z napisami, ponieważ automatycznie oznacza to o połowę mniejszą
widownię. Skoro więc Amerykanie nie kupują filmów z Azji, aby pokazywać je u
siebie w kinach, to także polscy dystrybutorzy takich obrazów nie zakupują.
Jeśli natomiast chodzi o literaturę filmoznawczą, to nie ma się czemu dziwić,
jeśli kino gatunkowe – jak już wspomniałem – jest wyklęte.
M.D.: Twój pierwszy wschodni horror? Pamiętasz wrażenia z jego oglądania?
K.G.: Oczywiście „The Ring: Krąg” Hideo Nakaty. Piszę o nim we wstępie
do mojej ksiązki, ponieważ gdybym nie miał okazji go obejrzeć, być może nigdy
nie zainteresowałbym się horrorem azjatyckim, a wtedy nigdy nie porwałbym się z
klawiaturą na książkę o filmowej grozie z Żółtego Kontynentu. A wrażenia?
Jasne, pamiętam. Nie zapomina się filmu, po którym kilka kolejnych nocy trzeba
było spisać na straty i po którym pokój z telewizorem omijało się szerokim
łukiem. Gdy obejrzałem obraz Nakaty, zastanawiałem się, jak to możliwe, że
film, w którym w gruncie rzeczy niewiele się dzieje, może być tak przerażający.
Teraz już wiem. Wyobraźnia. „The Ring: Krąg” to horror, który w mistrzowski
sposób uruchamia podczas seansu strach ukryty w wyobraźni widza. Jak się potem
osobiście przekonałem, Nakata nie jest jedynym twórcą, który opanował sztukę
straszenia tym, co ukryte w naszych wnętrzach.
M.D.: Twój ulubiony azjatycki horror?
K.G.: Koreańska „Opowieść o dwóch siostrach”. Według mnie, to arcydzieło
gatunku. Film perfekcyjny pod względem realizacji i głęboko poruszający pod
względem treści. I dowód na to, że w rękach artysty nawet tak
skonwencjonalizowany gatunek jak horror może przemienić się w dzieło sztuki.
M.D.: Jesteś z zawodu prawnikiem,
jednak twoje hobby to, mówiąc ogólnie, kultura i sztuka Wschodu. Kiedy
„zaraziłeś się” tą tematyką?
K.G.: Zawsze interesowało mnie to, co widać na ekranie oraz to, co
znajduje się poza nim. Kulisy, twórcy, konteksty pozafilmowe. Tak też było w
przypadku horroru Nakaty. Spodobał mi się tak bardzo, że pomyślałem sobie: może
Azjaci mają więcej takich horrorów jak „The Ring: Krąg”. I zacząłem oglądać
kolejne filmy grozy made in Japan, Korea czy Hongkong. Ponieważ
jednak wiele z historii, które oglądałem na ekranie, było umocowanych w
rodzimej kulturze krajów, z których pochodziły, zdecydowałem się zbadać ten
temat. A ponieważ mam w zwyczaju kończyć, to, co zaczynam, wciąż zgłębiam
azjatycką kulturę i sztukę, przy okazji odkrywając ich niezwykłe, fascynujące,
magiczne strony. Poza tym, kiedy w końcu uzbieram dość pieniędzy, by wybrać się
w podróż mego życia na Daleki Wschód, muszę być dobrze przygotowany i właśnie
to teraz staram się osiągnąć.
M.D.: Produkcje której spośród omawianych kinematografii krajowych
preferujesz?
K.G.: Nie zwracam uwagi na kraj produkcji. Wszak o wartości konkretnego
tytułu decyduje nie to, czy zrealizowali go Japończycy, Koreańczycy czy
Chińczycy. Niemniej największy sentyment odczuwam do grozy koreańskiej,
ponieważ ten obszar azjatyckiego kina zgłębiłem w pierwszej kolejności. Nadal
staram się być na bieżąco z horrorem z Korei, choć ostatnie dwa lata nie były
dla tej kinematografii grozy nazbyt udane.
M.D.: Są jakieś wyraźne różnice między poszczególnymi kinematografiami?
K.G.: Tak, różnice są zauważalne. Piszę o tym również w mojej książce.
Japoński horror to przede wszystkim groteska w najróżniejszej postaci i
natężeniu; kino koreańskie to dramaty psychologiczne wzbogacone o dawkę grozy;
kino z Hongkongu to aspekt cielesny zarówno w licznych komedio-horrorach, jak
też w brutalnie traktujących ludzkie ciało filmach rodzimej eksportacji, tzw.
Category 3. Z kolei kino tajlandzkie to duchy w nowocześnie sfilmowanych
produkcjach, choć coraz częściej twórcy z tego pięknego egzotycznego kraju
sięgają po wzorce zachodnie, co widać zwłaszcza w obrazach oferujących krwawe
efekty. Natomiast kraje Azji Południowo-Wschodniej (Malezja, Singaupr,
Indonezja, Filipiny) do niedawna zdominowane były przez odtwórcze produkcje,
nieudolnie naśladujące japoński czy tajlandzki horror. Na szczęście do głosu
dochodzą młodzi utalentowani twórcy, którzy potrafią obce konwencje filmowe
przystosowywać do rodzimej specyfiki z coraz lepszym skutkiem. Sztandarowym
przykładem może być malezyjski horror „What?” („Seru”), który czerpiąc z modnej
na Zachodzie konwencji paradokumentalnego horroru, twórczo wykorzystuje ją do
opowiedzenia typowej dla Malezyjczyków historii o opętaniu.
M.D.: Na koniec jeszcze jedno pytanie. Zawsze mnie zastanawiało, dlaczego
oglądając azjatycki horror, choć nie ma tam za wiele krwi, tak jak np. w „The
Ring: Krąg”, widz cały czas się boi?
K.G.: To nieprawda, że azjatyckie kino grozy jest oszczędne w krwawe
atrakcje. Na przykład japoński horror oferuje takie dawki gore, że tylko nieliczne
produkcje zachodnie byłyby w stanie z nimi pod tym względem konkurować. Polecam
zwłaszcza obrazy „nowej fali” gore spod znaku „The Machine Girl” Noburo
Iguchiego czy „Helldriver” Yoshihiro Nishimury, w których możemy oglądać potoki
krwi dosłownie zalewające kadry. Zresztą nawet Koreańczycy, raczej unikający
dosłowności, mogą poszczycić się filmem o znamiennym tytule – „The Butcher”,
który jest tak krwawy i brutalny, że wszystkie „Piły” czy „Hostele” wypadają
przy nim jak dobranocki dla małych dzieci. Ale bynajmniej nie oznacza to, że
Azjaci produkują tylko i wyłącznie pełne przemocy shockery. To nastrojowy nurt
japońskiej grozy zapoczątkowany przez „The Ring: Krąg” Nakaty, zwany
J-horrorem, zdobył największą popularność na świecie i zyskał wielu miłośników.
Może dlatego odniosłeś wrażenie, że nastrojowy horror dominuje w azjatyckim
kinie grozy? A w czym tkwi przyczyna tego, że choć w łagodnej odmianie
skośnookiego horroru nie pojawia się ani jedna kropla krwi, potrafi on
skutecznie straszyć? Już o tym wspomniałem. Chodzi o uruchomienie wyobraźni
widza. A także o szacunek, który okazują mu twórcy, traktując odbiorcę jak
człowieka inteligentnego, niepozbawionego wyobraźni i wrażliwości. Brak
szacunku dla mojej inteligencji zawsze drażnił mnie w amerykańskich horrorach,
w których wszystko jest dopowiedziane i wyjaśnione. Ale właśnie dlatego
Amerykanie nie są mistrzami kina grozy, choć przecież w USA horror najpełniej
się rozwinął. Mistrzami są Nakata i jego azjatyccy koledzy, którzy wiedzą, że
największy strach skrywa się nie na ekranie, lecz głęboko w zakamarkach
ludzkiej duszy.
M.D.: Dziękuję za rozmowę.
Krzysztof Gonerski: „Strach ma skośne oczy. Azjatyckie kino
grozy”. Wydawnictwo Kwiaty Orientu. Warszawa 2011.
Może to pierwszy przebłysk słońca i sygnał dla skostniałych planów wydawniczych naszych dystrybutorów. Oby...
OdpowiedzUsuńGratuluję wywiadu, tak 3mać KrzyhO.