niedziela, 29 lipca 2012

RESURRECTION (Seru, Malezja, 2011)




O co chodzi?

Ekipa filmowa na czele z reżyserką Liną i producentem Bobem realizuje zdjęcia do horroru. Jak wiadomo film grozy wymaga specyficznej scenerii, dlatego też na plan zdjęciowy zostaje wybrane odludne miejsce położone w sercu dżungli. Zdjęcia przebiegają bez większych komplikacji, aż pewnego wieczoru asystentka reżyserki, Sari dostaje niespodziewanego ataku epilepsji ( co zdecydowanie wygląda na opętanie), charakteryzatorka Julie zaś z niewiadomych przyczyn znika w gęstym lesie, otaczającym plan zdjęciowy. Dwoje członków ekipy wyrusza, aby odnaleźć Julie, pozostali zaś zajmują się Sari, która zapadła w dziwny katatoniczny stan. Udaje się sprowadzić mieszkające w pobliżu starsze małżeństwo, które odprawia specjalny rytuał w celu odpędzenia złego ducha – przyczyny dziwnego zachowania asystentki. Po tym rytuale dziewczyna zdaje się wracać do zdrowia, niemniej producent decyduje, że zostanie odwieziona do szpitala. Wkrótce jednak okazuje się, że Sari nie tylko nie poczuła się lepiej, ale zamieniła się w oszalałą psychopatkę, mordującą członków ekipy.

Malezja potęgą?

Wygląda na to, że na mapie światowego kina grozy w ostatnich latach dochodzi do co coraz większych zmian. Potentaci w produkcji horrorów tacy jak USA, czy Wielka Brytania i Hiszpania albo gonią w piętkę, albo dostają – miejmy nadzieję – chwilowej zadyszki. Zmiany zachodzą także na kontynencie azjatyckim: lokalni hegemonii w dziedzinie horroru w ostatnich latach raczej zawodzą. W japońskim kinie grozy od 2007 r. króluje „nowa fala gore”, ale jej artystyczna siła zdaje się słabnąć. W Korei Południowej od niezwykle pomyślnego dla tamtejszego horroru 2007 roku powstawało ledwie kilka wartościowych filmów grozy. Hongkong i Chiny inwestują ze znacznie większym rozmachem w historyczne widowiska wu xia. Tajlandczycy co prawda utrzymują wysokie tempo produkcji, ale nie zawsze ilość przechodzi w jakość. Za to prawdziwy boom kino grozy przeżywa w krajach do tej pory uważanych za niszowe, jeśli chodzi o produkcję horrorów. Takim krajem jest egzotyczna Malezja, w której horror stał się, obok komedii romantycznych, jednym z najbardziej popularnych gatunków. Tylko w ciągu ostatniego roku (od maja 2010) na piętnaście premierowych filmów aż siedem z nich było horrorami. Może Malezja nie jest potęgą w dziedzinie kina grozy i pewnie jeszcze długo nie będzie, ale warto zauważyć, że wraz ze wzrostem produkcji poprawiła się jakość malezyjskich horrorów. Przykładem pozytywnych zmian jest omawiany poniżej horror „Resurrection” („Seru”) w reżyserii Woo Ming Jina oraz Pierre`a Andre.

Dał nam przykład „Resurrection”

Jest wiele powodów by uznać ten horror za symbol wiatru odnowy, który przewietrzył w ostatnich latach rodzime kino grozy uwikłane w nużące opowieści o duchach i popularnych istotach, wywodzących się z miejscowego folkloru (pontianak, pocong itp.). Choćby forma obrazu Woo i Andre, który korzysta z popularnego na Zachodzie subgatunku mockumentaries (tzw. fałszywy dokument) a nie z rodzimej konwencji folklorystycznego horroru. Także spora dawka przemocy, raczej rzadko spotykana w malezyjskim horrorze (wyjątkiem w tym względzie jest np. „Histeria” Jamesa Lee). Z tego też powodu „Resurrection” określany jest jako „pierwszy slasher z Malezji”, co jednak nijak ma się do stanu faktycznego. I to nie tylko dlatego, że namiastką miejscowego teenage slashera był pochodzący z 2004 r. „I Know What U Did Last Raya”, lecz przede wszystkim dlatego, że horror dwojga twórców nie jest w istocie slasherem. Czym zatem jest?

Moda na paradokumentalne horrory trwa w Azji w najlepsze. Swoje własne wersje „The Blair Witch Project” i „Paranormal Activity” mają już Japończycy, Koreańczycy, Hongkończycy, Chińczycy a nawet Hindusi, Singapurczycy, Indonezyjczycy i jak się okazuje także Malezyjczycy. Powód popularności tego patentu na kino grozy jest prosty – oszczędność. Realizując film w całości nakręcony kamerą reporterską oszczędza się na przede wszystkim na scenografii ( mockumentaries kręci się w naturalnych wnętrzach albo plenerach) a także na sprzęcie (np. krany filmowe, wózki itp.), a nawet na muzyce i montażu. Poza tym tego rodzaju filmowanie z ręki wzmacnia wrażenie realizmu przedstawianych zdarzeń (przynajmniej w teorii), a nic tak nie służy grozie jak wmówienie widzowi, że ogląda historię „z życia wziętą”. Niestety szybko okazało się, że formuła „fałszywego dokumentu” ma swoje poważne ograniczenia. Nie będę rozpisywał się szczegółowo, pozostanę przy ogólnym stwierdzeniu, że gro tych filmów jest przeraźliwie nudna. Gro, ale nie omawiany „Resurrection” .

Malezyjski „[Rec]”

Być może porównanie, które zamierzam dokonać wyda się niektórym nad wyraz karkołomne, lecz uważam, że nie jest ono zupełnie pozbawione podstaw. Otóż film Woo i Andre można potraktować jako malezyjską wariację na temat światowego hitu prosto z Hiszpanii, czyli „[Rec]” Balaugero i Pazzy. Są rzecz jasna znaczące różnice miedzy hiszpańskim horrorem a malezyjskim, ale zwróćmy uwagę na podobieństwa. Po pierwsze dość nietypowe potraktowanie konwencji mockumentary wyznaczonej zwłaszcza przez takie klasyki jak „The Blair Witch Project” i „Paranormal Activity’. Filmy tego rodzaju stawiały przede wszystkim na nastrój i stopniowo narastającą grozę, co często wiązało się z powolnym tempem narracji i wieloma scenami, które miały tworzyć klimat swojskości (i które zazwyczaj był przegadane i nudne). W „[Rec]”, jak wiemy, po kilkunastu minutach wstępu rozkręca się akcja tak przepełniona napięciem grozą i makabrą, że większość widzów nawet nie zauważyło, że hiszpański horror jest wtórny do bólu i dziurawy niczym szwajcarski ser. Powodzenie horroru z Hiszpanii, co nawet ja - zaciekły wróg tego film – muszę przyznać tkwiło w niebywałej kinetycznej sile tego filmu, w sugestywnie ukazanej atmosferze wszechobecnego zagrożenia i klaustrofobii. I właśnie kinetyzm świata przedstawionego, osaczenie i bezradność ofiar pracuje na korzyść malezyjskiego horroru. W „Resurrection” te cechy są dodatkowo podkręcane przez wyjątkowo intensywne nagromadzenie elementów nadnaturalnych: opętanie, czarną magię, upiory, tajemnicze pisane krwią słów na ścianie budynku, zniknięcie członkini ekipy filmowej i wreszcie atak szału jednej z bohaterek (dokładnie tak jak w „[Rec]”, w którym zwykli ludzie zmieniali się w bestie). Rzecz jasna, nie sposób nie wspomnieć też o jeszcze jednym faktorze napędzającym emocje tryskającego z tego filmu – nocnej scenerii autentycznej dżungli, w której nawet niewinne drzewa czy krzaki przywołują przerażające obrazy.

Analogia z filmem Balaugero i Pazzy nie kończy się niestety tylko na pozytywach. Tak jak w „[Rec]” pełna napięcia akcja, potęgowaną grozą miejsca i efektami gore (bardzo realistycznymi) maskuje w istocie nielogiczności filmowej intrygi. Nie chce się o nich rozpisywać, bo wiązałoby się to z koniecznością większych lub mniejszych spoilerów. Ale część widzów może poczuć się nieco zorientowana niektórymi zachowaniami bohaterów czy rozwojem akcji. Można by się przyczepić także do końcowych scen, które wydają się niepotrzebnie przedłużone i w istocie niczego, a w każdym razie, niewiele wyjaśniają. Różnie jest także z wrażeniem realizmu, na którym opiera się przecież zasadniczy pomysł horroru paradokumentalnego. W tego rodzaju filmach irytuje mnie zawsze uciekający przed napastnikiem kamerzysta, który mimo grożącego mu śmiertelnego niebezpieczeństwa wciąż trzyma kamerę w ręku i filmuje. No, ale to już element konwencji, więc po prostu trzeba go zaakceptować.

Mimo wszystkich tych zarzutów powinniśmy mieć świadomość, że horror podobnie jak komedia ma za zadanie przede wszystkim wywoływać emocje, a nie wzbudzać podziw precyzyjnie i logicznie poprowadzoną intrygą. W takim razie „Resurrection” jako dostarczyciel emocji z całą pewnością nas nie zawiedzie.


MOJA OCENA: 7+/10

Zobacz na IMDB:


Tekst pierwotnie opublikowany został na stronie www.horror.com.pl

REALIZACJA
FABUŁA
DRUGIE DNO
Z kamerą wśród malezyjskiej dżungli, czyli mockumentary w egzotycznych okolicznościach przyrody.
Kręcenie filmu to wyjątkowo ciężkie zadanie, zwłaszcza w dżungli, z opętanymi przez miejscowe demony aktorami.
Jest krwawo i brutalnie, ale to coś więcej niż rodzima wersja slashera.
Na siłę można by go znaleźć, ale twórcy nie dają nam czasu na intelektualne główkowanie. Ich film to gejzer emocji, napięcia i grozy. Jeśli uważacie „Blair Witch Project” za najstraszniejszy horror, na „Resurrection” umrzecie na zawał!

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz