O co chodzi?
Ekipa
filmowa na czele z reżyserką Liną i producentem Bobem realizuje zdjęcia do
horroru. Jak wiadomo film grozy wymaga specyficznej scenerii, dlatego też na
plan zdjęciowy zostaje wybrane odludne miejsce położone w sercu dżungli.
Zdjęcia przebiegają bez większych komplikacji, aż pewnego wieczoru asystentka
reżyserki, Sari dostaje niespodziewanego ataku epilepsji ( co zdecydowanie
wygląda na opętanie), charakteryzatorka Julie zaś z niewiadomych przyczyn znika
w gęstym lesie, otaczającym plan zdjęciowy. Dwoje członków ekipy wyrusza, aby
odnaleźć Julie, pozostali zaś zajmują się Sari, która zapadła w dziwny
katatoniczny stan. Udaje się sprowadzić mieszkające w pobliżu starsze
małżeństwo, które odprawia specjalny rytuał w celu odpędzenia złego ducha –
przyczyny dziwnego zachowania asystentki. Po tym rytuale dziewczyna zdaje się
wracać do zdrowia, niemniej producent decyduje, że zostanie odwieziona do
szpitala. Wkrótce jednak okazuje się, że Sari nie tylko nie poczuła się lepiej,
ale zamieniła się w oszalałą psychopatkę, mordującą członków ekipy.
Malezja potęgą?
Wygląda
na to, że na mapie światowego kina grozy w ostatnich latach dochodzi do co
coraz większych zmian. Potentaci w produkcji horrorów tacy jak USA, czy Wielka
Brytania i Hiszpania albo gonią w piętkę, albo dostają – miejmy nadzieję –
chwilowej zadyszki. Zmiany zachodzą także na kontynencie azjatyckim: lokalni
hegemonii w dziedzinie horroru w ostatnich latach raczej zawodzą. W japońskim
kinie grozy od 2007 r. króluje „nowa fala gore”, ale jej artystyczna siła zdaje
się słabnąć. W Korei Południowej od niezwykle pomyślnego dla tamtejszego
horroru 2007 roku powstawało ledwie kilka wartościowych filmów
grozy. Hongkong i Chiny inwestują ze znacznie większym rozmachem w historyczne
widowiska wu xia. Tajlandczycy co
prawda utrzymują wysokie tempo produkcji, ale nie zawsze ilość przechodzi w
jakość. Za to prawdziwy boom kino grozy przeżywa w krajach do tej pory
uważanych za niszowe, jeśli chodzi o produkcję horrorów. Takim krajem jest
egzotyczna Malezja, w której horror stał się, obok komedii romantycznych,
jednym z najbardziej popularnych gatunków. Tylko w ciągu ostatniego roku (od
maja 2010) na piętnaście premierowych filmów aż siedem z nich było horrorami. Może
Malezja nie jest potęgą w dziedzinie kina grozy i pewnie jeszcze długo nie
będzie, ale warto zauważyć, że wraz ze wzrostem produkcji poprawiła się jakość
malezyjskich horrorów. Przykładem pozytywnych zmian jest omawiany poniżej horror
„Resurrection” („Seru”) w reżyserii Woo Ming Jina oraz Pierre`a Andre.
Dał nam przykład „Resurrection”
Jest
wiele powodów by uznać ten horror za symbol wiatru odnowy, który przewietrzył w
ostatnich latach rodzime kino
grozy uwikłane w nużące opowieści o duchach i popularnych istotach, wywodzących
się z miejscowego folkloru (pontianak,
pocong itp.). Choćby forma obrazu Woo i Andre, który korzysta z popularnego
na Zachodzie subgatunku mockumentaries
(tzw. fałszywy dokument) a nie z rodzimej konwencji folklorystycznego horroru.
Także spora dawka przemocy, raczej rzadko spotykana w malezyjskim horrorze
(wyjątkiem w tym względzie jest np. „Histeria” Jamesa Lee). Z tego też powodu
„Resurrection” określany jest jako „pierwszy slasher
z Malezji”, co jednak nijak ma się do stanu faktycznego. I to nie tylko
dlatego, że namiastką miejscowego teenage
slashera był pochodzący z 2004 r. „I Know What U Did Last Raya”, lecz
przede wszystkim dlatego, że horror dwojga twórców nie jest w istocie slasherem. Czym zatem jest?
Moda na paradokumentalne horrory trwa w Azji w najlepsze. Swoje własne wersje „The Blair Witch Project” i „Paranormal Activity” mają już Japończycy, Koreańczycy, Hongkończycy, Chińczycy a nawet Hindusi, Singapurczycy, Indonezyjczycy i jak się okazuje także Malezyjczycy. Powód popularności tego patentu na kino grozy jest prosty – oszczędność. Realizując film w całości nakręcony kamerą reporterską oszczędza się na przede wszystkim na scenografii ( mockumentaries kręci się w naturalnych wnętrzach albo plenerach) a także na sprzęcie (np. krany filmowe, wózki itp.), a nawet na muzyce i montażu. Poza tym tego rodzaju filmowanie z ręki wzmacnia wrażenie realizmu przedstawianych zdarzeń (przynajmniej w teorii), a nic tak nie służy grozie jak wmówienie widzowi, że ogląda historię „z życia wziętą”. Niestety szybko okazało się, że formuła „fałszywego dokumentu” ma swoje poważne ograniczenia. Nie będę rozpisywał się szczegółowo, pozostanę przy ogólnym stwierdzeniu, że gro tych
Malezyjski „[Rec]”
Być może porównanie, które zamierzam dokonać wyda się niektórym nad wyraz karkołomne, lecz uważam, że nie jest ono zupełnie pozbawione podstaw. Otóż film Woo i Andre można potraktować jako malezyjską wariację na temat światowego hitu prosto z Hiszpanii, czyli „[Rec]” Balaugero i Pazzy. Są rzecz jasna znaczące różnice miedzy hiszpańskim horrorem a malezyjskim, ale zwróćmy uwagę na podobieństwa. Po pierwsze dość nietypowe potraktowanie konwencji mockumentary wyznaczonej zwłaszcza przez takie klasyki jak „The Blair Witch Project” i „Paranormal Activity’. Filmy tego rodzaju stawiały przede wszystkim na nastrój i stopniowo narastającą grozę, co często wiązało się z powolnym tempem narracji i wieloma scenami, które miały tworzyć klimat swojskości (i które zazwyczaj był przegadane i nudne). W „[Rec]”, jak wiemy, po kilkunastu minutach wstępu rozkręca się akcja tak przepełniona napięciem grozą i makabrą, że większość widzów nawet nie zauważyło, że hiszpański horror jest wtórny do bólu i dziurawy niczym szwajcarski ser. Powodzenie horroru z Hiszpanii, co nawet ja - zaciekły wróg tego film – muszę przyznać tkwiło w niebywałej kinetycznej sile tego filmu, w sugestywnie ukazanej atmosferze wszechobecnego zagrożenia i klaustrofobii. I właśnie kinetyzm świata przedstawionego, osaczenie i bezradność ofiar pracuje na korzyść malezyjskiego horroru. W „Resurrection” te cechy są dodatkowo podkręcane przez wyjątkowo intensywne nagromadzenie elementów nadnaturalnych: opętanie, czarną magię, upiory, tajemnicze pisane krwią słów na ścianie budynku, zniknięcie członkini ekipy filmowej i wreszcie atak szału jednej z bohaterek (dokładnie tak jak w „[Rec]”, w którym zwykli ludzie zmieniali się w bestie). Rzecz jasna, nie sposób nie wspomnieć też o jeszcze jednym faktorze napędzającym emocje tryskającego z tego filmu – nocnej scenerii autentycznej dżungli, w której nawet niewinne drzewa czy krzaki przywołują przerażające obrazy.
Analogia z filmem Balaugero i Pazzy nie kończy się niestety tylko na pozytywach. Tak jak w „[Rec]” pełna napięcia akcja, potęgowaną grozą miejsca i efektami gore (bardzo realistycznymi) maskuje w istocie nielogiczności filmowej intrygi. Nie chce się o nich rozpisywać, bo wiązałoby się to z koniecznością większych lub mniejszych spoilerów. Ale część widzów może poczuć się nieco zorientowana niektórymi zachowaniami bohaterów czy rozwojem akcji. Można by się przyczepić także do końcowych scen, które wydają się niepotrzebnie przedłużone i w istocie niczego, a w każdym razie, niewiele wyjaśniają. Różnie jest także z wrażeniem realizmu, na którym opiera się przecież zasadniczy pomysł horroru paradokumentalnego. W tego rodzaju filmach irytuje mnie zawsze uciekający przed napastnikiem kamerzysta, który mimo grożącego mu śmiertelnego niebezpieczeństwa wciąż trzyma kamerę w ręku i filmuje. No, ale to już element konwencji, więc po prostu trzeba go zaakceptować.
Mimo wszystkich tych zarzutów powinniśmy mieć świadomość, że horror podobnie jak komedia ma za zadanie przede wszystkim wywoływać emocje, a nie wzbudzać podziw precyzyjnie i logicznie poprowadzoną intrygą. W takim razie „Resurrection” jako dostarczyciel emocji z całą pewnością nas nie zawiedzie.
MOJA OCENA: 7+/10
Zobacz na IMDB:
Tekst pierwotnie opublikowany został na stronie www.horror.com.pl
REALIZACJA
|
FABUŁA
|
DRUGIE DNO
|
Z kamerą wśród malezyjskiej dżungli, czyli mockumentary w
egzotycznych okolicznościach przyrody.
|
Kręcenie filmu to wyjątkowo ciężkie zadanie, zwłaszcza w dżungli, z
opętanymi przez miejscowe demony aktorami.
Jest krwawo i brutalnie, ale to coś więcej niż rodzima wersja
slashera.
|
Na siłę można by go znaleźć, ale twórcy nie dają nam czasu na
intelektualne główkowanie. Ich film to gejzer emocji, napięcia i grozy. Jeśli
uważacie „Blair Witch Project” za najstraszniejszy horror, na „Resurrection” umrzecie
na zawał!
|
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz