sobota, 22 grudnia 2012

CHRISTMAS IN AUGUST (Palwolui Christmas, Korea Płd, 1998)



O co chodzi?

Jung-won jest samotnym mężczyzną, zbliżającym się do trzydziestki. Wraz z ojcem prowadzi mały zakład fotograficzny, znajdujący się na przedmieściach Seulu. Pewnego razu składa mu wizytę młoda dziewczyna imieniem Da-rim, która jest funkcjonariuszką straży miejskiej i zajmuje się przede wszystkim wypisywaniem mandatów za parkowanie w niedozwolonych miejscach. Dziewczyna pojawia się u Jung-wona w związku ze swoją pracę: potrzebuje pilnie wywołać zdjęcia samochód, parkujących w zakazanych miejscach. To przypadkowe spotkanie staje się początkiem zażyłej znajomości, która niespodziewanie przemienia się we wzajemne uczucie miłości. Jung-won ukrywa jednak przed Da-rim pewną smutną tajemnicę: jest śmiertelnie chory.

Świąteczny film o umieraniu

Już za kilka dni Święta Bożego Narodzenia – wyjątkowy okres w rocznym kalendarzu niezależnie od wyznawanej religii. Rodzinne spotkania, Wigilia, prezenty, radość i pogoda ducha a w telewizji po raz enty przygody Kevinasamegowdomu. Świąteczna atmosfera unosi się w powietrzu i jest tak gęsta, że niektórzy mają jej serdecznie dosyć zwłaszcza, gdy codzienność daleka jest od świętowania. Ale może właśnie dlatego nie ma co walczyć z pewną sztucznością narzuconą przez ten Bożenarodzeniowy okres i po prostu trzeba się jej poddać? I ja się poddaję, starając się każdego roku przygotować coś szczególnego na mój blog. Tym razem postanowiłem sięgnąć po film, którego tytuł sugeruje związek z czasem Świąt, a który jest tytułem perfidnie mylącym. Koreański „Christmas in Augst” w reżyserii Hur Jin-ho nie tylko nie ma za tło akcji okres świąt Bożego Narodzenia, ale na domiar złego opowiada o … umieraniu. Nie, nie robię sobie żartów. Dlaczego zatem właśnie ten film? Ponieważ to jeden z najbardziej pogodnych, radosnych obrazów o żegnaniu się z życiem. Tak, w „Christmas in Augst” umieranie ukazane jest jak spokojne, mądre żegnanie się z doczesnością, bez krzyków bólu, bez rozpaczy, bez dramatycznego, kurczowego chwytania się resztek gasnącego życia. Pomyślałem sobie, że właśnie w tym szczególnym, świątecznym okresie warto polecić film, który choć porusza ważkie problemy, jest obrazem wyjątkowo ciepłym i radosnym, ale zarazem nie są to uczucia pachnące plastikiem i nieświeżym odgrzewanym daniem

Boże Narodzenie to święto daru życia, stworzenia, witalności. Dlaczego zatem proponuje obraz o tematyce zupełnie przeciwnej? Ponieważ obraz Hura pokazując śmiertelnie chorego bohatera, pokazuje z delikatnością piórka na wietrze, że życie wcale nie kończy się z chwilą, gdy los stawia na nas krzyżyk. Wręcz przeciwnie. Jung-hon dopiero, gdy zostało mu już niewiele czas na tym ziemskim padole, poznaje smak odwzajemnionej miłości i życia, które w obliczu ostateczności przynosi najprawdziwszą radość każdą swą darowaną chwilą. W gruncie rzeczy w równym stopniu „Christmas in Augst” są filmem o umieraniu, co o życiu w całym jego przemijającym pięknie. Tej idei Hur podporządkował strukturę fabuły i styl, w którym ją opowiada. Intryga jest nieprzyzwoicie prosta i wykorzystuje bez skrupułów jeden z najbardziej klasycznych elementów konwencji melodramatu: śmiertelną chorobę jako przeszkodę na drodze do pełnej miłości dwojga bohaterów. Koreańskie kino wręcz z masochistyczną wszechobecnością upodobało sobie ten motyw, odnajdziemy go bowiem w co drugim melodramacie z tego kraju. „Moment To Remember”,  „Sad Movie”, „My Mother Mermaid”, “Happiness”, „Garden of Heaven” – listę filmów o miłości w cieniu śmiertelnej choroby można by ciągnąć jeszcze długo, bowiem Koreańczycy, choć właściwie nie są oni wyjątkiem pod tym względem na Dalekim Wschodzie, uwielbiają się wzruszać a nic tak nie wzrusza niż szczęście skonfrontowane z bezlitosnym, okrutnym zrządzeniem losu. A jednak „Christmas in August” nie jest jeszcze jednym cynicznym wyciskaczem łez.

W życiu piękne są tylko chwile

Zwróćmy uwagę jak Hur w niespieszny, leniwy sposób opowiada swą prościutką historyjkę o miłości, która przyszła w najgorszym z możliwych czasów, bo w czasie śmierci. Ta bezpretensjonalna historyjka jest opowiedziana w serii krótkich epizodów, przedstawiających najróżniejsze scenki z życia Jung-wona. Bo to on jest narratorem filmu i to z jego perspektywy poznajemy filmowe wydarzenia. Oto Jung-won rozdziela, walczących chłopców, spierających się kto z nich lepiej wyszedł na klasowym zdjęciu. Jung-won jedzie autobusem i przez szybę dostrzega Da-rim, starającą się opanować wzburzonego kierowcę samochodu, zaparkowanego w niedozwolonym miejscu. Jung-won konkuruje ze swoją siostrą w pluciu na odległość pestkami arbuza. Jung-won uczy ojca obsługiwania magnetowidu. Jung-won fotografuje wielopokoleniową rodzinę, która przyszła zrobić sobie rodzinną fotografię. I tak dalej. Ta epizodyczna struktura „Christmas in August” okazuje się być jak najbardziej na miejscu, ponieważ dzięki niej, Hur podkreśla wartość chwil życia bohatera, które niebawem dobiegnie końca. Bo to one są w życiu najpiękniejsze.

Jung-won, oczywiście spotyka się także z Da-rim, która często odwiedza mężczyznę w jego zakładzie. Gdy się spotykają, zazwyczaj dużo żartują, śmieją się, jedzą lody albo rozmawiają o zwyczajnych, błahych sprawach dnia codziennego. Choć drobne gesty zdradzają ich uczucia, nie mówią sobie ”kocham” ani nawet nie wymieniają się pocałunkami, a tego oczekiwalibyśmy od zakochanych.  Hur bowiem ukazuje romansowy schemat w niezwykle subtelny sposób, z pełną premedytacją rezygnując z patosu, dosłowności i dosadności. Niektórzy widzowie mogą powątpiewać czy dwojga bohaterów łączy miłość. A jednak to mówienie o uczuciach szeptem, półgębkiem ma swój niezaprzeczalny, niemal poetycki urok.

I w taki też sposób reżyser opowiada o umieraniu. Temat, zdawałoby się wymagałby, szczególnego dramatyzmu, ostrych środków wyrazowych, wyrazistych kreacji krzyczących z bólu bohaterów, a tymczasem w „Christmas in August”  jedną z najbardziej dramatycznych scen jest ta, w której pijany Jung-won zwierza się swemu przyjacielowi, że zamierza umrzeć. Wie już bowiem, że wkrótce odejdzie z tego świata. Wrażenie sprawia jednak coś jeszcze. Śmierć w filmie Hura wcale nie jest kresem wszystkiego, ale początkiem narodzin w innej formie i innym życiu. Dlatego bohater nie wpada w rozpacz, tylko przygotowuje się jakby zamierzał wyruszyć w daleką podróż. Tego rodzaju podejście do spraw ostatecznych może budzić zaskoczenie u Zachodniego widza, ale pamiętajmy, że na Dalekim Wschodzie, gdzie dominuje buddyzm, człowiek nie zostaje unicestwiony wraz z chwilą śmierci, lecz odradza się w następnym wcieleniu. Dlaczego zatem utrzymany w buddyjskim duch „Christmas in Augst” nie miałby być pogodnym filmem o dalekiej podróży do innego życia?

Bardzo długa fotografia

Hur Jin-ho to koreański specjalista od inteligentnych melodramatów, jest bowiem reżyserem także „April Snow” z Son Ye-jin, „Happines”  czy „Season of Good Rain” – filmów, które miliony Koreańczyków doprowadzają do łez. Raczej nie nazwałabym Hura artystą, wszak porusza się po mainstreamowym kinie rozrywkowym, ale niewątpliwie jest rzemieślnikiem wysokiej klasy, któremu nie sposób odmówić warsztatowej sprawności i umiejętnego balansowania między zgranymi konwencjami i kliszami. „Christmas in August” był debiutem Koreańczyka i choć odniósł sukces komercyjny (czwarte miejsce na liście najbardziej kasowych filmów 1998 r.), to nie jest niestety wolny od wad.

Przede wszystkim nie trudno nie zauważyć, że obraz Hura padł ofiarą naczelnego przesłania, że umieranie to nic takiego strasznego. Reżyser tak bardzo chciał oswoić śmiertelną chorobę, umieranie i śmierć, że ostatecznie całkowicie unicestwił grozę, która towarzyszy tego rodzaju dramatycznym wydarzeniom w życiu człowieka. A śmierć bez grozy przestaje być prawdziwa. Nieustannie uśmiechnięty Jung-won (w tej roli znakomity aktor, ale niekoniecznie w tym filmem, Han Suk-yu), po którym nie widać żadnych, choćby najmniejszych śladów choroby wraz z filmem coraz mniej ma wspólnego z postacią z krwi i kości, a coraz bardziej staje się pustą, melodramatyczną figurą. Oczywiście nie oczekujmy od melodramatu, że naraz z brutalnym naturalizmem zaprezentuje nam wyjącego z bólu bohatera, ale nie popadajmy w skrajność. Można by odesłać Hura do filmu kolegi po fachu, Johna H. Lee, twórcy „A Moment To Remember”, w którym nie brak miejsca na chwilę sielankowe i dramatyczne. W „Christmas in August” zaś wszystko wydaje się sielankowe i pocztówkowe.

Wyczytałem w internecie, że obraz Hura miał być filmowym ekwiwalentem fotografii, na której zatrzymał się czas (stąd wolne tempo opowieści). Motyw zdjęć uwieczniających uśmiechnięte ludzkie twarze w chwili szczęśliwości, rzeczywiście, pojawia się wielokrotnie w filmie. Może więc zatem na zasadzie analogii „Christmas in August” jest taką fotografią rozciągniętą na ponad dziewięćdziesiąt minut czasu trwania filmu? Niestety dla filmu zdecydowanie nie jest to dobry pomysł. I z pewnością każdy mniej cierpliwy widz zgodzi się z moją opinią.

MOJA OCENA: 6+ /7    


Zobacz na IMDB
http://www.imdb.com/title/tt0140825/

REALIZACJA
FABUŁA
DRUGIE DNO
Film jak fotografia, uwieczniająca najpiękniejsze chwile życia. Przez ponad dziewięćdziesiąt minut gapić się na zdjęcie? Średni pomysł
On kocha ją, ona kocha jego, chociaż nie wie, że on już nigdy nikogo więcej nie pokocha, bo cień śmierci pochyla się nad nim. Nie brzmi zachęcająco, ale to nie jest kolejny cyniczny wyciskacz łez.
Film o umieraniu i śmierci jako dalekiej podróży w inny świat i życie. Taki film nie może być smutny, choć ukochana będzie tęsknić. Taki film można obejrzeć nawet na Boże Narodzenie, bo narodziny do innego życia też warto uczucić.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz