O co chodzi?
Jung-won jest samotnym mężczyzną,
zbliżającym się do trzydziestki. Wraz z ojcem prowadzi mały zakład
fotograficzny, znajdujący się na przedmieściach Seulu. Pewnego razu składa mu
wizytę młoda dziewczyna imieniem Da-rim, która jest funkcjonariuszką straży
miejskiej i zajmuje się przede wszystkim wypisywaniem mandatów za parkowanie w
niedozwolonych miejscach. Dziewczyna pojawia się u Jung-wona w związku ze swoją
pracę: potrzebuje pilnie wywołać zdjęcia samochód, parkujących w zakazanych
miejscach. To przypadkowe spotkanie staje się początkiem zażyłej znajomości,
która niespodziewanie przemienia się we wzajemne uczucie miłości. Jung-won
ukrywa jednak przed Da-rim pewną smutną tajemnicę: jest śmiertelnie chory.
Świąteczny film o umieraniu
Już za kilka dni Święta Bożego
Narodzenia – wyjątkowy okres w rocznym kalendarzu niezależnie od wyznawanej
religii. Rodzinne spotkania, Wigilia, prezenty, radość i pogoda ducha a w
telewizji po raz enty przygody Kevinasamegowdomu. Świąteczna atmosfera unosi
się w powietrzu i jest tak gęsta, że niektórzy mają jej serdecznie dosyć
zwłaszcza, gdy codzienność daleka jest od świętowania. Ale może właśnie dlatego
nie ma co walczyć z pewną sztucznością narzuconą przez ten Bożenarodzeniowy
okres i po prostu trzeba się jej poddać? I ja się poddaję, starając się każdego
roku przygotować coś szczególnego na mój blog. Tym razem postanowiłem sięgnąć po
film, którego tytuł sugeruje związek z czasem Świąt, a który jest tytułem
perfidnie mylącym. Koreański „Christmas in Augst” w reżyserii Hur Jin-ho nie
tylko nie ma za tło akcji okres świąt Bożego Narodzenia, ale na domiar złego
opowiada o … umieraniu. Nie, nie robię sobie żartów. Dlaczego zatem właśnie ten
film? Ponieważ to jeden z najbardziej pogodnych, radosnych obrazów o żegnaniu
się z życiem. Tak, w „Christmas in Augst” umieranie ukazane jest jak spokojne,
mądre żegnanie się z doczesnością, bez krzyków bólu, bez rozpaczy, bez
dramatycznego, kurczowego chwytania się resztek gasnącego życia. Pomyślałem sobie,
że właśnie w tym szczególnym, świątecznym okresie warto polecić film, który
choć porusza ważkie problemy, jest obrazem wyjątkowo ciepłym i radosnym, ale
zarazem nie są to uczucia pachnące plastikiem i nieświeżym odgrzewanym daniem
Boże Narodzenie to święto daru
życia, stworzenia, witalności. Dlaczego zatem proponuje obraz o tematyce
zupełnie przeciwnej? Ponieważ obraz Hura pokazując śmiertelnie chorego
bohatera, pokazuje z delikatnością piórka na wietrze, że życie wcale nie kończy
się z chwilą, gdy los stawia na nas krzyżyk. Wręcz przeciwnie. Jung-hon
dopiero, gdy zostało mu już niewiele czas na tym ziemskim padole, poznaje smak
odwzajemnionej miłości i życia, które w obliczu ostateczności przynosi
najprawdziwszą radość każdą swą darowaną chwilą. W gruncie rzeczy w równym
stopniu „Christmas in Augst” są filmem o umieraniu, co o życiu w całym jego
przemijającym pięknie. Tej idei Hur podporządkował strukturę fabuły i styl, w
którym ją opowiada. Intryga jest nieprzyzwoicie prosta i wykorzystuje bez
skrupułów jeden z najbardziej klasycznych elementów konwencji melodramatu:
śmiertelną chorobę jako przeszkodę na drodze do pełnej miłości dwojga
bohaterów. Koreańskie kino wręcz z masochistyczną wszechobecnością upodobało
sobie ten motyw, odnajdziemy go bowiem w co drugim melodramacie z tego kraju. „Moment
To Remember”, „Sad Movie”, „My Mother
Mermaid”, “Happiness”, „Garden of Heaven” – listę filmów o miłości w cieniu
śmiertelnej choroby można by ciągnąć jeszcze długo, bowiem Koreańczycy, choć
właściwie nie są oni wyjątkiem pod tym względem na Dalekim Wschodzie, uwielbiają
się wzruszać a nic tak nie wzrusza niż szczęście skonfrontowane z bezlitosnym,
okrutnym zrządzeniem losu. A jednak „Christmas in August” nie jest jeszcze
jednym cynicznym wyciskaczem łez.
W życiu piękne są tylko chwile
Zwróćmy uwagę jak Hur w
niespieszny, leniwy sposób opowiada swą prościutką historyjkę o miłości, która
przyszła w najgorszym z możliwych czasów, bo w czasie śmierci. Ta bezpretensjonalna
historyjka jest opowiedziana w serii krótkich epizodów, przedstawiających najróżniejsze
scenki z życia Jung-wona. Bo to on jest narratorem filmu i to z jego perspektywy
poznajemy filmowe wydarzenia. Oto Jung-won rozdziela, walczących chłopców,
spierających się kto z nich lepiej wyszedł na klasowym zdjęciu. Jung-won jedzie
autobusem i przez szybę dostrzega Da-rim, starającą się opanować wzburzonego
kierowcę samochodu, zaparkowanego w niedozwolonym miejscu. Jung-won konkuruje
ze swoją siostrą w pluciu na odległość pestkami arbuza. Jung-won uczy ojca
obsługiwania magnetowidu. Jung-won fotografuje wielopokoleniową rodzinę, która
przyszła zrobić sobie rodzinną fotografię. I tak dalej. Ta epizodyczna
struktura „Christmas in August” okazuje się być jak najbardziej na miejscu,
ponieważ dzięki niej, Hur podkreśla wartość chwil życia bohatera, które
niebawem dobiegnie końca. Bo to one są w życiu najpiękniejsze.
Jung-won, oczywiście spotyka się
także z Da-rim, która często odwiedza mężczyznę w jego zakładzie. Gdy się
spotykają, zazwyczaj dużo żartują, śmieją się, jedzą lody albo rozmawiają o zwyczajnych,
błahych sprawach dnia codziennego. Choć drobne gesty zdradzają ich uczucia, nie
mówią sobie ”kocham” ani nawet nie wymieniają się pocałunkami, a tego oczekiwalibyśmy
od zakochanych. Hur bowiem ukazuje
romansowy schemat w niezwykle subtelny sposób, z pełną premedytacją rezygnując
z patosu, dosłowności i dosadności. Niektórzy widzowie mogą powątpiewać czy dwojga
bohaterów łączy miłość. A jednak to mówienie o uczuciach szeptem, półgębkiem ma
swój niezaprzeczalny, niemal poetycki urok.
I w taki też sposób reżyser opowiada
o umieraniu. Temat, zdawałoby się wymagałby, szczególnego dramatyzmu, ostrych
środków wyrazowych, wyrazistych kreacji krzyczących z bólu bohaterów, a
tymczasem w „Christmas in August” jedną
z najbardziej dramatycznych scen jest ta, w której pijany Jung-won zwierza się
swemu przyjacielowi, że zamierza umrzeć. Wie już bowiem, że wkrótce odejdzie z
tego świata. Wrażenie sprawia jednak coś jeszcze. Śmierć w filmie Hura wcale
nie jest kresem wszystkiego, ale początkiem narodzin w innej formie i innym
życiu. Dlatego bohater nie wpada w rozpacz, tylko przygotowuje się jakby
zamierzał wyruszyć w daleką podróż. Tego rodzaju podejście do spraw
ostatecznych może budzić zaskoczenie u Zachodniego widza, ale pamiętajmy, że na
Dalekim Wschodzie, gdzie dominuje buddyzm, człowiek nie zostaje unicestwiony
wraz z chwilą śmierci, lecz odradza się w następnym wcieleniu. Dlaczego zatem
utrzymany w buddyjskim duch „Christmas in Augst” nie miałby być pogodnym filmem
o dalekiej podróży do innego życia?
Bardzo długa fotografia
Hur Jin-ho to koreański
specjalista od inteligentnych melodramatów, jest bowiem reżyserem także „April
Snow” z Son Ye-jin, „Happines” czy „Season
of Good Rain” – filmów, które miliony Koreańczyków doprowadzają do łez. Raczej
nie nazwałabym Hura artystą, wszak porusza się po mainstreamowym kinie
rozrywkowym, ale niewątpliwie jest rzemieślnikiem wysokiej klasy, któremu nie
sposób odmówić warsztatowej sprawności i umiejętnego balansowania między zgranymi
konwencjami i kliszami. „Christmas in August” był debiutem Koreańczyka i choć
odniósł sukces komercyjny (czwarte miejsce na liście najbardziej kasowych
filmów 1998 r.), to nie jest niestety wolny od wad.
Przede wszystkim nie trudno nie
zauważyć, że obraz Hura padł ofiarą naczelnego przesłania, że umieranie to nic
takiego strasznego. Reżyser tak bardzo chciał oswoić śmiertelną chorobę,
umieranie i śmierć, że ostatecznie całkowicie unicestwił grozę, która
towarzyszy tego rodzaju dramatycznym wydarzeniom w życiu człowieka. A śmierć bez
grozy przestaje być prawdziwa. Nieustannie uśmiechnięty Jung-won (w tej roli
znakomity aktor, ale niekoniecznie w tym filmem, Han Suk-yu), po którym nie
widać żadnych, choćby najmniejszych śladów choroby wraz z filmem coraz mniej ma
wspólnego z postacią z krwi i kości, a coraz bardziej staje się pustą, melodramatyczną
figurą. Oczywiście nie oczekujmy od melodramatu, że naraz z brutalnym
naturalizmem zaprezentuje nam wyjącego z bólu bohatera, ale nie popadajmy w
skrajność. Można by odesłać Hura do filmu kolegi po fachu, Johna H. Lee, twórcy
„A Moment To Remember”, w którym nie brak miejsca na chwilę sielankowe i
dramatyczne. W „Christmas in August” zaś wszystko wydaje się sielankowe i
pocztówkowe.
Wyczytałem w internecie, że obraz
Hura miał być filmowym ekwiwalentem fotografii, na której zatrzymał się czas
(stąd wolne tempo opowieści). Motyw zdjęć uwieczniających uśmiechnięte ludzkie
twarze w chwili szczęśliwości, rzeczywiście, pojawia się wielokrotnie w filmie.
Może więc zatem na zasadzie analogii „Christmas in August” jest taką fotografią
rozciągniętą na ponad dziewięćdziesiąt minut czasu trwania filmu? Niestety dla
filmu zdecydowanie nie jest to dobry pomysł. I z pewnością każdy mniej
cierpliwy widz zgodzi się z moją opinią.
MOJA OCENA: 6+ /7
Zobacz na IMDB
http://www.imdb.com/title/tt0140825/
REALIZACJA
|
FABUŁA
|
DRUGIE DNO
|
Film jak fotografia,
uwieczniająca najpiękniejsze chwile życia. Przez ponad dziewięćdziesiąt minut
gapić się na zdjęcie? Średni pomysł
|
On kocha ją, ona
kocha jego, chociaż nie wie, że on już nigdy nikogo więcej nie pokocha, bo cień
śmierci pochyla się nad nim. Nie brzmi zachęcająco, ale to nie jest kolejny cyniczny
wyciskacz łez.
|
Film o umieraniu i śmierci
jako dalekiej podróży w inny świat i życie. Taki film nie może być smutny,
choć ukochana będzie tęsknić. Taki film można obejrzeć nawet na Boże
Narodzenie, bo narodziny do innego życia też warto uczucić.
|
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz