O co chodzi?
Cha Tae-sik jest
samotnym, małomównym mężczyzną, który prowadzi mały lombard w
dzielnicy ciszącej się złą sławą. Niewiele o nim wiadomo poza
tym, że skrywa mroczny sekret związany z ze swoją przeszłością
i że stara się unikać ludzi. Jedyną osobą, która dotrzymuje mu
towarzystwa, jest gadatliwa, ale pełna dziecięcego uroku
dziesięcioletnia So-mi, córka sąsiadki - tancerki z nocnych klubów
i narkomanki. Zaniedbywana przez matkę, samotna jak Tae-sik,
dziewczynka bywa częstym gościem u właściciela lombardu, który
opiekuje się So-mi. Gdy matka małej kradnie sporą narkotyki,
należące do bezlitosnego gangu handlarzy narkotyków, dorabiających
także na handlu ludzkimi organami, ściąga na siebie i na córkę
poważne kłopoty. Kobieta zostaje w bestialski sposób zamordowana a
So-mi porwana. Tae-sik, dla którego dziewczynka była jedyną bliską
osobą, choć ścigany przez stróżów prawa niesłusznie
podejrzewających go o zbrodnie, wypowiada prywatną wojnę bandytom,
którzy zabili matkę So-mi i porwali dziewczynkę.
Koreański recykling
filmowy
„The Man from Nowhere”
to dopiero drugi w karierze Lee Jeong-beoma, reżysera i scenarzysty,
pełnometrażowy film, ale mimo tak niewielkiego dorobku filmowego,
śmiało można mówić o narodzinach reżyserskiej gwiazdy. „The
Man from Nowehere” okazał się bowiem największym komercyjnym i
artystycznym sukcesem roku 2010. Obraz Lee obejrzało ponad sześć
milionów widzów (pierwsze miejsce na liscie koreańskiego box
office`u w 2010 r. ) a zyski ze sprzedaży biletów wyniosły ponad
47 bilionów wonów (tj. ponad 42 mln dolarów). Omawiany film spotkał
się z entuzjastycznym przyjęciem zarówno przez rodzimą branżę
filmową, zgarniając najważniejsze nagrody na niemal wszystkich
koreańskich festiwalach (m.in. Nagroda Wielkiego Dzwonu dla odtwórcy
głównej roli, Won Bina), jak też z niemniej entuzjastycznym
przyjęciem na arenie międzynarodowej (m.in. nagroda publiczności na
festiwalu w Filadelfii). Po wczorajszym seansie tego filmu mogę
stwierdzić tylko, że byłbym wielce zdziwiony, gdyby te wszystkie
wyróżnienia i zaszczyty nie spotkały obrazu Lee.
„The Man from Nowhere”
jest bowiem wyjątkowo wdzięcznym materiałem na nieco głębszą
analizę tego, co jest największym atutem kina koreańskiego a co
określam mianem „filmowego recyklingu” (poruszałem ten temat na
moim w blogu w artykule K-HORROR, CZYLI O CO CHODZI W KOREAŃSKIM
KINIE GROZY, który – jak widać – ma zasięg wykraczający poza
gatunek grozy). Na pierwszy rzut oka bowiem recenzowany obraz to nic
innego, jak kolejny film o małomównym twardzielu, którego serce
kruszeje pod wpływem przyjaźni z małą, niewinną istotą -
dzieckiem (dodajmy: dzieckiem w opałach). Tego rodzaju historie
znamy choćby z „Leona zawodowca” (1994), „Człowieka w ogniu”
(2004), czy takich filmów jak np. „Uprowadzona” (2008) i „Drive”
(2011). Także w koreańskim kinie natkniemy się na podobne historie
(m.in. w „Seven Days” czy w pochodzącym z 2010 r., „Man of
Vendetta” a także, rzecz jasna, w omawianym „The Man from
Nowhere”. Anglojęzyczny tytuł jest nieco mylący (koreański,
„Ajeossi” znaczy „wujku” - tak So-mi zwraca się do
Tae-sika), ponieważ w trakcie filmu dowiadujemy się kim jest
milczący Tae-sik i poznajemy jego tragiczną przeszłość, zatem
nie można o bohaterze powiedzieć, że „jest znikąd”, choć
początkowo fragmenty sugerują pewien związek z postacią „jeźdźca
znikąd” - tajemniczego bezimiennego wybawcy uciemiężonych. W
każdym razie bohater okazuje się byłym agentem wywiadu, który po
tragicznej śmierci ciężarnej żony, targany poczuciem winy wobec
nienarodzonego dziecka i zmarłej żony, próbuje spłacić swój
dług wobec bliskich, opiekując się So-mi i czyniąc wszystko, by
nie stracić kolejnej bliskiej mu osoby. Można się jednak żachnąć
i powiedzieć, ale to już było (choćby we wspomnianym obrazie
Tony`ego Scotta, „Człowiek w ogniu”). Jak zatem twórcy „The
Man from Nowhere” udało się mimo tak licznych analogii do innych
filmów opowiedzieć historię, która od pierwszych kadrów porywa
widzów w istny emocjonalny rollercoaster ?
To właśnie wspomniany
filmowy recykling. Znacząca wydaje mi się wypowiedź reżysera,
udzielona Spencerowi Murphy`emu w wywiadzie dla portalu „Cine Vu”.
Lee stwierdził bowiem, że Korea Płd, położona między dwoma
wielkimi państwami o wysoce rozwiniętej kulturze, czyli Chinami i
Japonią, niejako wymusza na Koreańczykach poszukiwanie własnej
kulturowej tożsamości. Z drugiej strony koreańska kultura ze
wszystkich azjatyckich krajów jest najbardziej otwarta na wpływy
Zachodu, stanowiąc rodzaj kulturowego mostu między Hollywood a
Azją. Sądzę, że Lee niezwykle trafnie ocenił miejsce koreańskiej,
może bardziej pop kultury, niż kultury, co też znajduje wyraz w
owej niezwykłej łatwości przyswajania zachodnich wzorców
popkulturowych do koreańskich realiów. To jest właśnie ów
„filmowy recykling” - gatunki czy nurty tematyczne (np. filmów o
zemście), które na Zachodzie, zwłaszcza w USA, twórczo się
wypalają lub są już wypalone, w kinie koreańskim otrzymują
potężny zastrzyk świeżej krwi.
Myślę, że ma to
związek z jeszcze jedną cechą kina koreańskiego, a wynikającą z
owej pozycji koreańskiej pop kultury jako miejsca kulturowego
pośredniego, co przekłada się na wyjątkową zdolność do
naturalnej symbiozy różnych stylów, gatunków i wpływów. Wielu
widzów dostrzega w obrazie Koreańczyka podobieństwo do
hollywoodzkich filmów takich, jak wspomniany „Leon zawodowiec”
czy „Człowiek w ogniu”, ale reżyser we wspomnianym w wywiadzie
przyznaje się do wpływy wizualnego stylu „Ultimatum Bourne`a”
(2007) wyreżyserowanego przez Anglika, Paula Greengrassa. Ale
przecież nie na tym kończą się mniej lub bardziej wyraźne
wpływy, które ostatecznie tworzą całość, w której odnajdziemy
nieco kina hollywoodzkiego, europejskiego, hongkońskiego (a
szczególnie mrocznej odmiany kina akcji zwanego Hongkong noir),
jak też rodzimego, koreańskiego (postać Won Bina nie bez powodu
przypomina bohatera, „Słodko-gorzkiego życia” Kim Ji-woona).
Najbardziej zdumiewające jest jednak, że choć „The Man from
Nowhere” ma tak wiele źródeł inspiracji i że tak naprawdę
składa się on z kilku filmów (thriller, kino akcji, dramat, kino
gangsterskie, filmy sztuk walki a nawet nietypowy … romans) obraz
Lee pozostaje filmem spójnym i jednorodnym. Być może dlatego, że
jak wspominał reżyser, Koreańczycy, szukając swej kulturowej
tożsamości, próbując odnaleźć się między kulturą chińską,
japońską a zachodnią, nauczyli się czerpać z nich wszystkich to,
co najlepsze i w mistrzowski sposób łączyć z tym co koreańskie
(a to np. motyw cierpienia, pokuty, naprawy wyrządzonego zła, czy
motyw - bardziej zakotwiczony w koreańskiej pop kulturze niż
kulturze – melodramatycznych rozstań i pożegnań).
O dobrodziejstwie
elips
Ale na „The Man from
Nowhere” warto także spojrzeć nie tylko pod kątem fenomenu
kulturowego kina koreańskiego, ale także jako popisowej roboty
czysto warsztatowej. Jednym z aspektów, który szczególnie dobrze
jest uwidoczniony w omawianym filmie, a który na dobrą sprawę
odnieść można do większości azjatyckich filmów, to jest
absolutnie fenomenalne operowanie montażowymi elipsami (najprościej
mówiąc „skrótami”, polegającymi na wycinaniu scen lub ujęć,
w celu zwiększenia ekonomii opowiadanej historii lub wykreowania
efektu zaskoczenia). Warto zwrócić uwagę jak Lee w swoim obrazie
zawiązuje akcję i przedstawia głównych antagonistów. W prologu w
serii niezwykle dynamicznych scen poznajemy większość
najważniejszych filmowych postaci, a wątek tancerki kradnącej
paczkę z heroiną gangsterom niemal naturalnie przekierowuje widzów
na główny wątek Tae-sika i So-mi. Dodajmy, że reżyser nie traci
czasu na jakieś szczególne przedstawianie protagonistów: kilka
ujęć wystarczy, aby widz doskonale zorientował w się w relacjach
łączących mężczyznę i dziewczynkę a nawet w ich relacjach z
otoczeniem. To oczywiście jeden z wielu przykładów, gdy elipsy
pracują na rzecz ekonomi narracji. Z kolei przykładem, gdy elipsa
kreuje efekt zaskoczenie jest scena z gałkami ocznymi oraz tego, do
kogo w rzeczywistości należą (reżyser z pełną premedytacją
ucina scenę ich wycinania, aby w kolejnych scenach wywołać efekt
zaskoczenia).
Ale elipsy montażowe
skłaniają widza także do uważniejszego oglądania, aby nie
stracił kontroli nad rozwojem filmowej akcji. Z kolei wytężona
uwaga okazuje się prostą metodą na zwiększenie zaangażowania
widza i tym samym większą identyfikację z bohaterami. Oczywiście
elipsy przy obrazie bardziej skomplikowanym fabularnie mogłyby
utrudnić odbiór filmu, ale Lee wie, co wyciąć a co zostawić, by
widz nie stracił kontaktu z protagonistami, ale jednocześnie nie
miał wszystkiego wyłożonego na tacy. Krótko mówiąc umiejętne
wprowadzenie do filmy zasady, że „nie pokazujemy wszystkiego”
procentuje nade wszystko większym współuczestnictwem widza w
seansie i czymś co można by nazwać „inteligentnym oglądaniem”
- nie tylko bezmyślnie odbieramy obrazy, ale staramy się je
układać w znaczenia odsyłające poza to, co aktualnie widzimy na
ekranie.
Wab na widza
Lee stosuje zresztą
jeszcze jeden, kto wie czy nie większy, „plaster na widza”.
Jedną z bohaterek czyni sympatyczną, dziesięcioletnią dziewczynkę
(kolejne genialne dziecko koreańskiego kina – naturalna i w pełni
profesjonalna Kim Sae-ron), której na dodatek dzieje się wyjątkowa,
wręcz niewyobrażalna krzywda. Nie dość, że jest zaniedbywana
przez matkę, prześladowana przez otoczenie, to jeszcze staje się
świadkiem bestialskiej śmierci matki, zostaje porwana,
wykorzystywana do pracy na rzecz morderców jej rodzicielki i
przeznaczona do handlu organami. Obecność w filmie krzywdzonego
dziecka to zarazem najlepszy wab na emocje widza, ale z drugiej
strony też wielkie ryzyko popadnięcia w pułapkę taniej ckliwości
lub równie zgubnej taniej sensacji. Lee jednak mądrze rozgrywa
postać małej przyjaciółki Tae-sika, skutecznie unikając
nadmiernej ckliwości a zarazem epatowanie złem, które jej
przytrafia. Przez większość ekranowego czasu śledzimy losy
Tae-sika, który z obsesyjnym uporem i przerażającą
bezwzględnością tropi bandytów i ich likwiduje. Ale także i w
tej postaci reżyser dokonuje małej manipulacji. Będącego niczym
mroczny anioł zagłady Tae-sika gra przystojny młody aktor Won Bin,
który na dzień dobry podbija niewieście serca i wzbudza zazdrość
wśród płci przeciwnej, i wyglądem, i umiejętnościami łamania
kości, przecinania tętnic i posługiwania się nożem. Nie sposób
nie dostrzec zresztą podobieństw z Lee Byung-hyunem, aktorem który
zagrał w „Słodko-gorzkim życiu” gangstera mszczącego się na
byłych kolegach po fachu. Obaj aktorzy w mistrzowski sposób
wykorzystują kontrast między chłopięcą urodą a, szaleńczą,
ślepą żądzą zemsty, którą może powstrzymać tylko ich
śmierć. I choć w istocie bohater Won Bina nie grzeszy szczególnym
wewnętrznym bogactwem, to gra aktora, reżyseria i scenariusz Lee
oraz zdjęcia Lee Tae-yoona sprawiają, że pewna jednowymiarowość
bohatera i jego „niezniszczalność” zupełnie nam nie zgrzytają.
Wręcz przeciwnie. Oglądając jak Tae-sik wyrzyna kolejnych złych i
bardzo złych facetów nie tylko go usprawiedliwiamy, ale wręcz
czerpiemy sadystyczną satysfakcję, ze bandziorów, którzy
ośmielili się zadrzeć z bohaterem, spotyka zasłużona kara. Bo
kino to jest jedna wielka manipulacja.
A poza tym „The Man
from Nowhere” to po prostu znakomita filmowa robota. Dynamiczne,
efektowne, trzymające w napięciu, angażujące emocje; brutalne
kiedy trzeba i wzruszające do łez, kiedy łzy powinny popłynąć.
Choć to tylko kino rozrywkowe, to ze wszech miar godne wszystkich
tych nagród i wyróźnień, którymi je obsypano. Godne także
naszego uznania, rzadko bowiem rozrywka, zwłaszcza w kontekście
kina zachodniego, prezentuje tak wysoki, wyśrubowany poziom.
MOJA OCENA: 8
+ /10
REALIZACJA
|
FABUŁA
|
DRUGIE DNO
|
Realizacyjne mistrzostwo wedle najlepszych, nie tylko, hollywoodzkich wzorców. |
Twardziel, którego serce skruszyć jest w stanie tylko
niewinne, skrzywdzone dziecko. Jak nie trzymać za kogoś
takiego kciuków, nawet jeśli łamie kończyny i przecina tętnice
„złych” i „ bardzo złych” panów.
Historia jakich kino zna wiele, a
i tak ogląda się ją na krawędzi fotela. |
Może to, żeby nie zadzierać z sąsiadem, który jest
agentem wywiadu, mistrzem sztuk walki i na dodatek facetem, który
nie odpuszcza, gdy dzieje się krzywda dziecku. Czyli rzecz o ojcowskiej miłości przeniesionej na sympatyczną, rezolutną
dziesięciolatkę.
|
Genialny film. Świetna recenzja. Sceny na parkingu należą do moich ulubionych. Niesamowity shake dla widza. Całkowicie niespodziewany zwrot akcji.
OdpowiedzUsuń