sobota, 11 października 2014

LONG WEEKEND (Thongsook 13, Tajlandia, 2013)

  



Long Weekend (2013) on IMDb
MOJA OCENA: 6/10


O co chodzi?

Nam i jej czworo przyjaciół: starający się o względy dziewczyny Jack, jego kumpel Boy oraz dwie dziewczyny Pui i Beam postanawiają spędzić weekend w letniskowym domu ojca Jacka, znajdującym się na niewielkiej, bezludnej wyspie. Do grona przyjaciół dołącza także Thongsook, który na skutek urazu głowy wyniesionego z dzieciństwa, cierpi na lekkie upośledzenie. Obecność chłopaka nie jest mile widziana przez pozostałych (z wyjątkiem Nam, która stara się chronić Thongsooka przed Jakc`iem i Boyem, znęcającym się nad chłopakiem). Wkrótce jednak tajlandzka młodzież oddaje się rozrywce, zażywając kąpieli i ostro imprezując. Kłopoty zaczynają się, gdy Jack, Boy, Pui i Thongsook udają się do ruin świątyni, w której w przeszłości odprawiano nieudane egzorcyzmy, mające wypędzić z wyspy demoniczne istoty, podobno zamieszkujące to miejsce. Chłopaki dla żartów zamykają w małej celi Thongsooka, do której niegdyś mieszkańcy wyspy chcieli zagonić złe moce. Nieświadomi konsekwencji swego czynu bohaterowie wyzwalają pradawne zło. Weekend zamienia się w koszmar a wyspa w piekło.

Był sobie reżyser

Z tajlandzkim horrorem jest trochę tak, jak z jazdą na rowerze. Spróbujesz kilka razy i już wiesz o co w tym wszystkim chodzi. Nie da się bowiem ukryć, że twórcy tajlandzkiego kina grozy nie grzeszą zbytnią inwencją w stosunku do reżyserowanych przez siebie filmów. Z grubsza wiadomo, że horror made in Thailand powinien składać się z następujących elementów: ducha lub duchów, egzotyki i folkloru (ale potraktowanych zazwyczaj powierzchownie), a także efektów komputerowych (przeważnie ostentacyjnie sztucznych). Do tej recepty na tajlandzki horror można dodać też młodych, pięknych i atrakcyjnych bohaterów płci obojga oraz nieumiarkowanie w straszeniu widzów w sposób nie zawsze wyrafinowany. I mniej więcej takim właśnie obrazem jest omawiany horror „Long Weekend” z 2013 roku. Z jedynym zastrzeżeniem. Reżyserem tego filmu jest Taweewat Wantha, twórca jednego z najbardziej szalonych azjatyckich zombie movies, „Sars Wars”.

Azjatyckie kino grozy nie rozpieszcza ostatnimi czasy swoich fanów, dlatego też na tle ogólnej mizerii obraz Taweewat Wantha wyróżnia się całkiem pozytywnie. Bez wątpienia to zasługa osoby reżysera, który dał się poznać fanom kina rozrywkowego jako twórca zwariowanych komedii. W „Sars Wars” komedia łączyła się z zombie movie, choć Wantha znalazł dość miejsca dla parodii kina science-fiction, kina gangsterskiego, monster mowie, romansu a nawet filmów z nurtu queer. Jeszcze bardziej szalonym obrazem było jego drugi film pod znamiennym tytułem „The Sperm” , łączący komedię muzyczną z kinem science fiction o inwazji obcych (w tym przypadku... plemników z głową nastolatka). Niewątpliwie Wantha jest wielkim miłośnikiem kina, zarówno zachodniego, jak i rodzimego, o czym przekonują liczne filmowe zapożyczenia a do tego jest postmodernistą co znaczy, że nie tylko umiejętnie miesza gatunkowe konwencje, ale zawiera w swych filmach mnóstwo odniesień do filmowej popkultury. W „Sars Wars” były to zarówno liczne aluzje do zachodniego kina o żywych trupach, jak też np. do sagi „Gwiezdnych wojen”. Nie inaczej jest też w przypadku najnowszego filmu Tajlandczyka.

 Miłośnicy kina grozy z łatwością dostrzegą w „Long Weekend” wyraźne nawiązania do amerykańskiego horroru. Konstrukcja fabuły przypomina niewątpliwie kultowe „Martwe zło”, mamy bowiem do czynienia z grupą tajlandzkiej młodzieży, która trafia do odludnej okolicy, gdzie swym zachowaniem prowokuje siły zła. Siły te opętują po kolei bohaterów co kończy się dla nich mniej lub bardziej efektowną śmiercią. Obraz Wantha nawiązuje bowiem nie tylko do zachodniego kina demonicznego, ale także w sposób bardziej subtelny do slashera. Oryginalny tajlandzki tytuły „Thongsook 13” oznacza bowiem „piątek 13tego”, który jest z kolei tytułem klasycznego slashera z 1980 r.. Jest zresztą w tajlandzkim horrorze scena, będąca powtórzeniem sceny z amerykańskiego obrazu, gdy bohaterowie zażywają kąpieli, wygłupiając się w pobliskich wodach. Pojawiają się też inne aluzje: kontekst seksualny, systematyczna likwidacja kolejnych postaci, nieuchwytny zabójca, slasherowa heroina, która dzielnie odpiera ataki napastnika i wreszcie odludna, zalesiona okolica. Są jednak różnice. W rodzimych odpowiednikach slashera takich jak „999-9999”, „Scared”, „Video Clip”, „The Letters of Death” pojawia się element nadprzyrodzony w postaci ducha lub innej nadnaturalnej istoty dziesiątkującej szeregi filmowych postaci. Dlatego też obraz Wantha można uznać za pastisz nie amerykańskiej, lecz tajlandzkiej odmiany slashera.

Rożnostraszna groza i inne atrakcje

Twórca „Sars Wars” przyzwyczaił widzów nie tylko do tego, iż nie są mu obce strategie postmodernistyczne, ale że potrafi dbać o tempo swych filmów. Pierwsze dwadzieścia minut rozgrywa się raczej bez zbędnego pośpiechu, ale tylko dlatego by widz miał czas zapoznać się z bohaterami oraz z egzotyczną scenerią (to zawsze zaleta horrorów, których akcja toczy się w terenie). Gdy jednak uwolnione zostają siły zła, film wskakuje na tory horroru i pędzi ku zaskakującemu i zgrabnemu finałowi, który jeszcze dobitniej podkreśla postmodernistyczny charakter filmu. Zakończenie jest bowiem swoistym mrugnięciem okiem do widza, wskazującym na dystans twórcy do swego dzieła. Po drodze do finału Wantha stara się zadowolić fanów horroru, to strasząc nastrojowo mrokiem i burzą z piorunami, to bardziej dosłownie ekwilibrystycznie poskręcaną postacią i monstrualnym wyglądem demonów (wrażenie psuje nieco komputerowa proweniencja tychże). Nadmiar momentów grozy zazwyczaj działa na niekorzyść samej grozy, prowadząc do swego rodzaju inflacji filmowego strachu, ale w przypadku „Long Weekend” takie wrażenie się nie pojawia, co jest zasługą różnorodności w sposobach straszenia widzów jaki i sposobów uśmiercenia (mamy np. w tym filmie scenę śmierci z istotnym udziałem motorówki, która bez wątpienia nawiązuje do serii „Oszukać przeznaczenie”). Wszystkie sceny mają dobre tempo a niektóre jak sekwencja sennego koszmaru Pui, który przemienia się w jawę, ponadto potrafią nawet zaciekawić i co bardziej wrażliwych – przestraszyć. Groza znajduje w tym filmie również wsparcie w suspensie i napięciu uzyskiwanym prostymi metodami (upływający czas do zapobiegnięcia ostatecznej inwazji demonów i opanowania świata czy też bohaterka, poruszająca się w ciemności rozświetlanej jedynie przez płomień świecy). Jeśli zatem przymkniemy oko na obowiązkowe w tajlandzkim horrorze efekty CGI, to pod względem potencjału grozy „ Long Weekend” broni się całkiem nieźle.

Ocena obrazu Wantha nie jest jednak jednoznaczna: zależy bowiem od kontekstu. Jeśli ten kontekst wyznaczają najlepsze tajlandzkie horrory; „The Shutter-Widmo”, „Laddaland”, „Spiritual World”, „Memory”, „Coming Soon”, „The Unseeable” czy nawet „Meat Grinder” to obraz twórcy „Sars Wars” wypada blado. Jest bowiem wtórnie, komputerowo, a gdyby komuś chciało się wgryzać w fabułę, to z pewnością zauważyłby też, że niedorzecznie. Ale jeśli za kontekst oceny przyjmiemy ostatnie, cienkie lata azjatyckiego horroru, to będziemy musieli przyznać, że „Long Weekend” jest całkiem przyzwoitym filmem rozrywkowym. Ponieważ nie mogę wystawić dwóch osobnych ocen, pozostaje przy „szóstce”, która jes oceną kompromisową i w moim odczuciu najbardziej sprawiedliwą.


REALIZACJA

Tajlandzki standard horrorowy: duchy, egzotyka i efekty CGI, ale mimo tego nawet się ogląda.

FABUŁA

Grupa rozbrykanej seksualnie młodzieży + odludna okolica + siły zła = horror młodzieżowy w pięknych i egzotycznych okolicznościach tajlandzkiej przyrody.

DRUGIE DNO

Bez przesady? To tylko kino rozrywkowe, czyli tajlandzka wersja „Martwego zła”, a przy okazji całkiem zgrabny pastisz rodzimej odmiany slashera



Brak komentarzy :

Prześlij komentarz