środa, 24 listopada 2010

MY DEAR ENEMY (Meotjin haru, Korea Płd., 2008)


O co chodzi?

Hee-soo oraz Byeong-woon byli niegdyś parą. Ale mężczyzna odszedł a wraz z nim 3, 5 tys. dolarów, które Hee-soo mu pożyczyła. Po roku milczenia ze strony Byeong-woona, Hee-soo postanowiła za wszelką cenę odzyskać dług zaciągnięty przez jej ex-chłopaka. Odzyskanie pożyczki okazuje się być trudniejsze niż przypuszczała. Byeong-woon jest bezrobotnym i nie ma grosza przy duszy. Ma za to rozliczne kontakty wśród pań, bo jak sam twierdzi, „jest wśród nich popularny”. Innymi słowy wykorzystując swój urok osobisty żyje z naciągania zapatrzonych w niego kobiet. Swego wdzięku będzie musiał użyć ponownie, ponieważ zdeterminowana Hee-soo nie zamiaru odpuścić i żąda bezzwłocznej spłaty długu. Jedyne co Byeong-woonowi przychodzi do głowy, to pożyczyć pieniądze od swych licznych przyjaciółek i kochanek. Hee-soo, która już raz nieopatrznie zaufała swojemu byłemu, nie chce być ponownie oszukana. Towarzyszy zatem Byeong-woonowi w całodniowej podróży po Seulu, podczas której mężczyzna pożycza pieniądze od kolejnych kobiet. Jak się okaże podróż ta odmieni dwoje samotnych bohaterów.

Co by było gdyby…

Czasami aby uwypuklić jeszcze dobitniej wartość filmu lub książki warto wyobrazić sobie jej inną wersję. Oglądając film „My Dear Enemy” w reżyserii Lee Yoon-ki, twórcy wsławionego realizacją znakomitego „This Charming Girl” (2004), wyobraziłem sobie jak prezentowałby się jego amerykański remake. Fabuła koreańskiego filmu wykorzystuje bowiem jeden z najbardziej amerykańskich gatunków filmowych – road movie, czyli film drogi. Amerykanie uwielbiają oglądać filmy o podróżujących bohaterach, począwszy od „Dyliżansu” Johna Forda a skończywszy na tegorocznej komedii „Zanim odejdą wody”. Amerykanie uwielbiają także komedie romantyczne i choć oryginalny „My Dear Enemy”, mimo komediowego charakteru, nie należy do gatunku romantycznych komedii, z pewnością jego amerykański remake byłby i filmem drogi i komedią romantyczną. Wersja zza oceanu w dosłowny sposób czyniłaby zadość powiedzeniu, „kto się czubi ten się lubi” i wspólna podróż bohaterów kończyłaby się darowaniem długu i ujęciem obejmującej się pary bohaterów.

Nic z tych rzeczy nie zobaczymy w koreańskim filmie Lee. I nie chodzi nawet o to, że amerykańska wersja byłaby pozbawiona finezji, ukonkretniona, ujednoznaczniona, dosłowna (czyż nie takie bywają wersję made in USA azjatyckich filmów?). Istotą filmów z Azji (przynajmniej większości) jest ich estetyczna powściągliwość, której Amerykanie nie rozumieją i dlatego nieświadomie uśmiercają ją w swoich przeróbkach.  Obrazowo ujmując tę różnicę można by użyć porównania, że gdy Amerykanie krzyczą, Azjaci szepczą.

Filmowy szept

„My Dear Enemy” jest takim filmowym szeptem. To, co mnie najbardziej uderzyło to zakończenie filmu. Wychowany, jak większość widzów na świecie na amerykańskim kinie, nauczyłem się, że wspólna podróż odmienia diametralnie bohaterów. Skonfliktowani bohaterowie godzą się ze sobą, ci, którzy się zgubili, odnajdują się, ci, którzy kogoś utracili, akceptują stratę, ci, którzy byli nie dojrzali, dojrzewają itp.. Tymczasem w filmie Lee pozornie brakuje puenty. Hee-soo bowiem rozstaje się z Byeong-woon na ulicy, mimo iż podświadomie liczyliśmy, że w końcu dawne uczucie miedzy bohaterami odżyje. Albo chociaż, że Hee-soo anuluje dług, da się zaprosić na kolacje, a może nawet pocałuje niesfornego towarzysza podróży. Tak zapewne zakończyłby się amerykański remake, ale Azjaci szepczą, są subtelni, delikatni i estetycznie powściągliwi. Hee-soo rozstanie się z Byeong-woonem na ulicy, ale w pewnym momencie zawróci by popatrzeć przez chwilę na mężczyznę. Nie, nie wyskoczy z samochodu i nie rzuci mu się w ramiona, lecz włączy bieg i pojedzie dalej. W końcu jednak uśmiechnie się. I w tym uśmiechu zawiera się finałowa puenta.

„My Dear  Enemy” nie jest bowiem komedią romantyczną, jest za to ciepłą, subtelnie opowiedzianą historią – jak przystało na kino drogi – o dojrzewaniu. W filmie Lee para bohaterów nie dojrzewa jednak do wzajemnej miłości. Reżyser interesuje się przede wszystkim stopniową przemianą Hee-soo (choć zmiana zachodzi także Byeong-woon). Poznajemy ją jako osobę rozgniewaną, nieufną, spiętą i strasznie przejętą odgrywaniem roli nieustępliwej egzekutorski długu. W miarę rozwoju fabuły reżyser subtelnie odkrywa inną stronę charakteru Hee-soo. Okazuje się, że pod maską oschłej, „twardej sztuki”, skrywa ona wrażliwą duszę, samotnej, zranionej kobiety. Uchylanie łagodniejszej natury bohaterki odbywa się jednak niezwykle subtelnie i taktownie, przez drobne gesty, ukradkowe spojrzenia (np. świetna scena w autobusie) i chwile nagłej szczerości. Ostatecznym wyrazem dokonanej w Hee-soo metamorfozy staje się zwrócenie pieniędzy byłej żonie Byeong-woona a także odłożenie na później spłaty 200 dolarów, które zostały z długu. Jednak to finałowy uśmiech Hee-soo stawia kropkę nad „i”. Kobieta, która żyła do tej pory w niewoli konsumpcjonizmu, która przykładała tak wielką wagę do dawnego długu, odkryła lepszą siebie. Ta „lepsza” Hee-soo dojrzała do zrozumienia prostej, ale często zapominanej prawdy, że pieniądze to nie jedyna rzecz na świecie, która się liczy. Ważniejszych jest od nich drugi człowiek.

 Czy „My Dear Enemy” ma jakieś wady? No, cóż nie jest to obraz tak przejmujący, tak świdrujący trzewia głośny debiut Lee, „This Charming Girl” – opowieść o dziewczynie skażonej dziecięcą traumą. „My Daer Enemy” prezentuje znacznie lżejszy ton, toteż emocje są też lżejsze, mniej angażujące. Mam też wrażenie, że reżyser mógłby tu ówdzie przyciąć tę czy inną scenę, bo historia jest nieco rozwlekła. W gruncie rzeczy są to jednak drobiazgi, które nie wpływają znacząco na pozytywną ocenę filmu 

I love Jeon Do-yeon

Na koniec słów kilka o odtwórcach głównych ról, Jeon Do-yeon i Ha Jung-woo. W filmie, w którym dwoje bohaterów nie znika nawet na chwilę z ekranu, niezwykle istotne jest by widz zainteresował się ich losem. Dzięki znakomity aktorom udaje się to bez problemu. Byeong-woon jest nieodpowiedzialny, niedojrzały, ale przy tym pełen chłopięcego uroku, dlatego kobiety go uwielbiają. Ale widzowie również. Sympatię aktor zdobywa na dzień dobry i nie pozwala by jego postać ją utraciła. Bardzo dobra rola Ha Jung-woo! Warto dodać, że ten utalentowany aktor w tym samym roku zagrał urokliwą postać w „My Dear Enemy” i okrutnego, seryjnego mordercę w „The Chaser”. I w obu przypadkach był w stu procentach  wiarygodny.

Nie zawiodła także Jeon Do-yeon. Uwielbiam tę aktorkę, bo jest nie tylko nieziemsko zdolna i jako pierwsza Koreanka ( i druga Azjatka, po Meggie Cheung) otrzymała główną nagrodę aktorską w Cannes w 2007 r., ale gdy pojawia się na ekranie całkowicie pochłania uwagę widza. Kolejne rolę wybiera niezwykle mądrze, skutecznie unikając aktorskiej rutyny i powtarzania ról (nie uniknął tej pułapki nawet tak wybitny aktor jak Rober De Niro). Dzięki temu kreacje Jeon zachowują świeżość i ogląda się je z największą  przyjemnością. A w „My Dear Enemy”, nie słynąca raczej z urody Jeon (być może dlatego, że nie ulepsza jej z pomocą chirurgicznego skalpela), wygląda na dodatek zabójczo! Ma dziewczyną charyzmę – ot, co!

MOJA OCENA:  7,5/10

Więcej o MY DEAR ENEMY


>

2 komentarze :

  1. Pierwsza Azjatką, która opuściła Cannes z nagrodą główną dla aktorki była Chinka Maggie Cheung za rolę w "Clean". Tez nieziemsko zdolna... pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Byłem przekonany, że Cheung dostała nagrodę w Cannes za drugoplanową rolę ;) Już poprawione! Azjatki, generalnie mają olbrzymi twórczy potencjał, który większość reżyserów, ku zadowoleniu widzów, potrafi wykorzystać.

    OdpowiedzUsuń