Byłem, zobaczyłem, wróciłem. Byłem
w Warszawie na 6 Festiwalu Filmowym 5 Smaków, zobaczyłem kawał porządnego
azjatyckiego kina i wróciłem pełen pozytywnych wrażeń, nie tylko przekonawszy
się, że kino z dalekiej Azji wciąż jest w znakomitej formie, ale również, że
nie jestem osamotniony w mojej miłości do skośnookich filmów. To, co
przeczytacie za chwilę nie jest jednak klasyczną relacją z wydarzenia
artystycznego, jakim niewątpliwie był organizowany po raz szósty Festiwal 5
Smaków. Bo jak na typową festiwalową relację obejrzałem za mało filmów (ledwie
siedem na trzydzieści) i spędziłem na festiwalu tylko cztery, i to niecałe, dni
z siedmiu przewidzianych przez organizatorów na pokaz wszystkich filmowych
propozycji. Nie będzie to zatem klasyczna relacja, ale rodzaj zapisków z mojego
festiwalowego pobytu.
Zacznę jednak od ogólnych
informacji dotyczących tegorocznej edycji 5 Smaków – jedynego, corocznego
festiwalu kina Azji Wschodniej i Południowo-Wschodniej. Trzydzieści festiwalowych produkcji z takich krajów jak
Japonia, Korea Płd, Chiny, Hongkong, Tajwan, Filipiny, Tajlandia, Wietnam a
przede wszystkim Malezja zaprezentowanych zostało w sześciu tematycznych
sekcjach: Focus: Malezja (kino malezyjskiej nowej fali), Nowe Kino Azji
(azjatyckie premiery roku), Wolność w Azji (dokumenty poświęcone walce o prawa
człowiek), Atak Wodnego Smoka (filmy sztuk walki), Kino Tajwanu (tajwańska nowa
fala) oraz Noc Grozy. Podczas szóstej edycji 5 Smaków odbyły się dwie premiery
europejskie oraz 22 polskie. Najważniejszymi gośćmi festiwalu byli Dain Said,
reżyser „Bunohan”, malezyjskiego kandydata do Oscara oraz Effendee Mazlan, wraz z żoną, Farizą Azliną, autor głośnego „Songlap”,
który otwierał tegoroczną edycję 5 Smaków. Festiwalowa publiczność mogła
również obejrzeć retrospektywę Woo Ming Jina, jednego z najwybitniejszych
twórców młodego pokolenia malezyjskich filmowców oraz zapoznać się w ramach
sekcji Wolność w Azji z dokumentalną twórczością chińskiego artysty i dysydenta
Ai Weiweia. Dodam jeszcze, że po raz pierwszy w historii 5 Smaków, filmy
zaprezentowane w sekcji Nowe Kino Azji, zostały ocenione przez People`s Jury,
składające się z pasjonatów kina azjatyckiego.
Czwartek, 25 października
Na Festiwal
przybyłem w czwartek wieczorem. Miałem nadzieję, że zdążę na filipińską „Kobietę w szambie” Marona Rivery (seans o godz. 18.45), satyrę na rodzime kino niezależne,
ale nie dałem rady. Wkrótce zrozumiałem, że czas jest towarem deficytowym na
festiwalu i ciągle go brakuje. W ciągu jednego dnia festiwalowego do obejrzenia
było od 5 do 12 filmów prezentowanych w dwóch kinach: Muranów i Praha.
Odległość między nimi nie była duża: tramwajem lub autobusem można było ją pokonać
w ok. 15 minut. Od hotelu, w który miałem nocleg, bliżej było mi do Prahy, bo
jakieś ok. 50 metrów .
Nie tyle więc odległość co obfitość festiwalowych propozycji była problemem,
zwłaszcza, że często o tej samej godzinie rozpoczynały się projekcje dwóch a
nawet więcej filmów. Gdybym posiadł zdolność multiplikacji z pewnością nie musiałbym
podejmować dramatycznych wyborów pomiędzy tak samo wartościowymi propozycjami
filmowymi. Rzecz jasna nie jest to pretensja pod względem organizatorów, tym
bardziej, że większość festiwalowych obrazów można było obejrzeć dwukrotnie,
lecz jedynie nakreślenie sytuacji, w której się znalazłem nie uczestnicząc w
całym festiwalu.
„Wojownicy tęczy: Seediq Bale”
(reż. Wei Te-sheng, 2011)
Pierwszego dnia
mojego pobytu udało mi się natomiast obejrzeć najdroższy tajwański film w
historii tego kraju o budżecie ok. 25 mln dolarów - „Wojownicy tęczy: Seediqu Bale” (reż. Wei Te-sheng, 2011). Był to chyba najdłuższy „Pięciosmakowy” film,
bo trwał 154 min., ale i tak oglądaliśmy jedynie wersję eksportową; oryginał
trwa cztery godziny i podzielony jest na dwie części. „Wojownicy tęczy” to epickie
widowisko, mające ambicję zrekonstruować mało znany epizod z historii
współczesnej Tajwanu, a opowiadający o powstaniu rdzennych mieszkańców wyspy
przeciw japońskiemu okupantowi. Na mocy traktatu z 1895, kończącego wojnę
japońsko-chińską, Tajwan dostał się we władanie Japończyków, którzy wprowadzili
surowe rządy na wyspie. Tajwańscy Aborygeni z plemion Seediq Bale 27
października 1930 r. wzniecili powstanie przeciwko Japończykom, przypuszczając
niespodziewany atak na osadę Busha. Ledwie trzystu wojowników przez wiele
miesięcy odpierało ataki, przewyższających sił japońskich, skutecznie
wykorzystując taktykę partyzancką. Do stłumienia buntu Japończycy byli zmuszeni
użyć aż 3 tys. żołnierzy, artylerii, samolotów i gazów bojowych. Ostatecznie powstanie
zostało krwawo stłumione: przeżyła jedynie garstka wojowników. Historia zatem w
sam raz na epicki obraz heroiczny i tym właściwie są „Wojownicy tęczy”. Nie brakuje w tym filmie patosu i wielkich słów o ofierze z życia
składanej w imię wolności. A jednak obraz Weia ogląda się z przyjemnością. To
spektakularne widowisko wojenne, rozgrywające się w zachwycającej scenerii
niedostępnych tajwańskich gór, efektownie i z rozmachem zrealizowane i
zaskakująco przekonująco zagrane przez nieprofesjonalnych aktorów. Spore wrażenie
sprawia odtwórca głównej roli, wodza Mouny Rudo, Lin Ching-tai – na co dzień
pastor o aborygeńskich korzeniach. Pomnikowa postura i autentyczna charyzma,
którą emanuje Lin, sprawiają, że wypada on w roli przywódcy powstania nad wyraz
wiarygodnie.
Piątek, 26 października
Następnego dnia,
czyli w piątek było już nieco nerwowo. Wieczorem, tj o 21.00 czekała mnie
prelekcja do Nocy Grozy, czyli dwóch horrorów, które miały być pokazane w jej
ramach: „Laddaland” (reż. Sopon Sukadpisit) oraz „Seru” (reż. Woo Ming Jin).
Przygotowałem się najlepiej jak umiałem, ale ponieważ to był „mój pierwszy raz”
napięcia nie udało mi się całkowicie wyeliminować. Być może wyda się to komuś
dziwne, ale tak mi się ułożyło, że nigdy wcześniej nie nie miałem okazji publicznie przemawiać do większej grupy osób. A na sali podczas Nocy Grozy
było chyba z dwieście widzów. Ale ostatecznie okazało się, że strach ma nie tylko
skośne oczy, ale także wielkie. Poszło nadspodziewanie gładko. Publika biła dwa
razy gromkie brawa i w ogóle reagowała świetnie na mój występ. I najważniejsze:
wszyscy słuchali z autentycznym zaciekawieniem. Niewątpliwie jednak nie
poszłoby mi tak dobrze, gdyby przed moim występem dobrym słowem nie wsparła
mnie Pani Iwona z Fundacji Arteria, organizatora Festiwalu.
„Bunohan” (reż. Dain Said, 2011)
Zanim jednak
przyszło mi się zmierzyć z własnymi słabościami i tremą, obejrzałem malezyjski „Bunohan” (reż. Dain Said). Tytuł tłumaczony
na polski oznacza „zabójstwo”, w filmie jest natomiast nazwą małej, nadmorskiej
wioski, do której po latach wracają trzej bracia: wykształcony, pracujący jako nauczyciel
Bakar, płatny zabójca Ilham oraz biorący udział w nielegalnych walkach jako
zawodnik boksu tajskiego, Adil. Akcja koncentruje się wokół starań chciwego i
podstępnego Bakara pozyskania ziemi, należącej do ojca braci. Przytaczam
jedynie zarys tej skomplikowanej, wielopłaszczyznowej historii, która ma moc antycznej
tragedii. Tragedia wisi bowiem w powietrzu od pierwszych kadrów tego ponurego,
pesymistycznego filmu. Nie ma w „Bunohan” prostych wyborów, nie ma
jednokreskowych postaci a odór śmierci unosi się nad całą historią. Nie jest to
śmierć jedynie ludzi, ale śmierć tradycji, kulturowego dziedzictwa i wartości
moralnych. Końcowe ujęcia brzmią niezwykle gorzko i smutno. Bowiem sugerują, że
ohydzie współczesnego świata, do cna przeżartego przez władzę pieniądza, świat
tradycji i wartości nie jest w stanie się przeciwstawić.
„Bunohan” (reż. Dain Said, 2011)
Warto dodać, że
zachwyt nad filmem Saida, podzieliło People`s Jury, przyznając filmowi
wyróżnienie. Uzasadnienie werdyktu brzmiało następująco: „Za zaproszenie widzów do trudnej i
fascynującej podróży do mitycznej Malezji - świata, w którym brutalna
rzeczywistość przeplata się z wierzeniami i magią. A także za udane połączenie
kina akcji i mądrego przekazu, wyrażającego obawę o przyszłość lokalnej
społeczności”. Z tym
„kinem akcji” to lekka przesada: kilka
scen walk nie czyni jeszcze z filmu przedstawiciela gatunku. Jeśli dobrze
pamiętam są trzy sceny pojedynków na ringu i dla ogólnej wymowy obrazu nie są
one istotne. Dlatego nie nazwałbym filmu Saida „kinem akcji”: to po prostu
dramat. Prawdą jest natomiast, że brutalny realizm udanie przeplata
się z mistycyzmem i poetyckimi, wizyjnymi scenami.
„Songlap” (reż. Effendee Mazlan i Fariza Azlina, 2011)
Wieczorem, zaraz
po prelekcji wskoczyłem w taksówkę, bo chciałem jak najszybciej zdążyć na
rozpoczynający się o tej samej porze pokaz „Songlap” (reż. Effendee Mazlan
i Fariza Azlina). Spóźniłem się jakieś pół godziny, czyli ¾ filmu zdążyłem
obejrzeć. Obok „Bunohan” to, moim zdaniem, najlepszy film festiwalu. Jest to opowieść o dwóch
braciach, wplątanych w handel noworodkami i transfer prostytutkami. Starszy z
braci Am, jest gotów na wiele, by spełnić marzenie o lepszym życiu; młodszy –
Ad, z niechęcią wypełnia polecenia przemytników, marząc o zwycięstwie w
konkursie tańca ulicznego oraz o nawiązaniu szczerej więzi z matką-prostytutką.
Sytuacja niebezpiecznie się komplikuje, gdy Ad ratuje z rąk handlarzy ludźmi
siostrę przyjaciela, Hawa. Sensacyjne kino z wyraźnie zarysowanym tłem
społecznym (zdjęcia realizowano w ponurych plenerach przedmieść Kula Lumpur,
stolicy Malezji) zaczyna naraz ewoluować w przejmujący dramat o przetrwaniu w
miejskiej dżungli, zamieszkanej przez gangsterów, alfonsów i prostytutki.
Ostatnie sceny wynoszą film jeszcze wyżej: na poziom poruszającego moralitetu o
braterskiej miłości, odkupieniu i nadziei.
„Songlap” (reż. Effendee Mazlan i Fariza Azlina, 2011)
Film Mazlana i
Azlin to chyba jedyny obraz na festiwalu, który w tak mistrzowski sposób łączy
wodę z ogniem, czyli filmowy artyzm z komercją. Akcja pędzi od pierwszych
minut, wyraziście zarysowani bohaterowie i konfliktowe sytuacje, w których się
znajdują wzbudzają zainteresowanie od pierwszych kadrów. „Songlap” ogląda się znakomicie a jednocześnie twórcy ani na moment nie tracą
ambicji daleko wykraczających poza konwencje gatunkowe. Właściwie, gdyby polscy
dystrybutorzy nie bali się zainwestować w film a publiczność nie uprzedzałby
się do produkcji z egzotycznych krajów, jestem przekonany, że „Songlap” odniósłby sukces. Obraz jest głęboko osadzony w malezyjskich realiach,
ale opowiada historię uniwersalną, która mogłaby się zdarzyć w niemal każdym
wielkim mieście.
„Songlap” (reż. Effendee Mazlan i Fariza Azlina, 2011)
Po projekcji
filmu odbyło się spotkanie z reżyserem, Efendee Mazlanem. Wiele osób opuściło
salę, być może dlatego, że było to już drugie spotkanie z malezyjskim artystą.
Pierwsze odbyło się podczas uroczystej premiery filmu. W każdym razie,
prowadząca spotkanie z twórcą, pani Agnieszka Szeffel dzielnie radziła sobie z
rolą zadającej pytania, bo oczywiście nikt z publiczności nie odważył się
przepytać reżysera. Odważni znaleźli się dopiero po kilkunastu minutach.
Również chciałem zadać Mazlanowi pytania o inspirację, o to jak udało mu się
uzbierać na film, który w zdecydowanie niekorzystnym świetle przedstawia
malezyjską rzeczywistość, ale reżyser udzielał obszernych odpowiedzi i
odpowiadając na inne pytania, przy okazji zahaczał o tematykę pytań, które
chciałem mu zadać. Wyciągam jednak wnioski na przyszłość: jeśli chce się
błysnąć inteligentnym pytaniem trzeba uważnie oglądać film i nieco poczytać o
artystycznych dokonaniach artysty.
WOJOWNICY TĘCZY: SEEDIQ BALE
BUNOHAN
SONGLAP
Krzysiek, czy jesteś w posiadaniu informacji, czy któryś z wymienionych tytułów zostanie wydany w Polsce na DVD? Sądzę, że część z nich powinna zdecydowanie znaleźć się na srebrnym krążku.
OdpowiedzUsuńMasz rację powinna, ale nie mam pojęcia, czy zostaną wydane na DVD. Wydaje mi się, kraj pochodzenia odstraszy dystrybutorów, chociaż "Wojownicy tęczy" określani jako tajwańskie "Apocaliptico" (ale bez porównania lepsze)mogliby znaleźć dystrybutora.
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńPanie Krzysztofie,
OdpowiedzUsuńBlog czytam od dawna, a na Pięciu Smaków prelekcja przed Kotoko była znakomita, według mnie najlepsza ze wszystkich jakie słyszałam przez ten tydzień. Z zaskoczeniem czytam, że były jakieś nerwy ;) Pozdrawiam i cieszę się, że Bunohan też jest jednym z Pana ulubieńców - jako członkini (?) People's Jury również na niego głosowałam, a teraz i piszę o nim pracę na uniwersytecie.
Dziękuję i cieszę się, że się prelekcja podobała. Sam nie lubię wysłuchiwać banałów, a za to lubię być poważnie traktowany, dlatego przygotowałem taką prelekcję, jaką sam chciałbym wysłuchać. Miło zatem, że mój trud i nerwy nie poszły na darmo ;).
OdpowiedzUsuńCzy będzie możliwość zaznajomienia się choćby z fragmentami pracy o "Bunohan"? Bardzo jestem ciekaw spostrzeżeń innych osób na temat tego filmu.
Pozdrawiam
No oczywiście! Zaznaczam tylko, że to dość odległa przyszłość, odległa o kilka tygodni, jako, że będę pisała tenże esej na zakończenie modułu o estetyce o polityce Azji. Chciałam rozwinąć to w większy projekt na temat kina malezyjskiego pt. "Who owns the land(scape)?" czyli skupić się na tym jak naładowany znaczeniem jest krajobraz w kinie malezyjskiem - w Bunohan szczególnie! - jak zakodowana jest w nim tradycja animistyczna, jak walczy o niego globalizacji, Islam, wpływ Chinskie, Indyjskie, Japońskie i tysiące różnych rzeczy. Jako że w Malezji obowiązuje cenzura, filmowcy w bardzo ciekawy sposób ukrywają treści w swoich filmach :) Zobaczymy co z tego wyjdzie, może jeszcze mi się uda na większą skalę. Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńWidzę, że bardzo podobnie odbebraliśmy ten film. Moim zdaniem natura,ziemia, postać matki i problematyka tożsamości zarówno indywidualnej, jak i narodowej są w filmie najważniejsze i ściśle ze sobą powiązane. Ja jutro powinienem wrzucić recenzję "Bunohan", w której też poruszam te tematy, ale i tak będzie ciekawie przeczytać solidną, obszerną analizę tego znakomitego filmu.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Zapomniałam trochę o tej konwersacji, w wirze pracy. Wysłałam na mejl podany przy pana profilu na bloggerze, trochę szalony adres, mam nadzieję, że działa ;)
OdpowiedzUsuńDzięki :) Jakby co, to posłałem Ci wiadomość na FB.
OdpowiedzUsuń