czwartek, 1 listopada 2012

CZ. I: ZAPISKI FESTIWALOWE - FESTIWAL FILMOWY 5 SMAKÓW (Warszawa, 24-30.X 2012)




Byłem, zobaczyłem, wróciłem. Byłem w Warszawie na 6 Festiwalu Filmowym 5 Smaków, zobaczyłem kawał porządnego azjatyckiego kina i wróciłem pełen pozytywnych wrażeń, nie tylko przekonawszy się, że kino z dalekiej Azji wciąż jest w znakomitej formie, ale również, że nie jestem osamotniony w mojej miłości do skośnookich filmów. To, co przeczytacie za chwilę nie jest jednak klasyczną relacją z wydarzenia artystycznego, jakim niewątpliwie był organizowany po raz szósty Festiwal 5 Smaków. Bo jak na typową festiwalową relację obejrzałem za mało filmów (ledwie siedem na trzydzieści) i spędziłem na festiwalu tylko cztery, i to niecałe, dni z siedmiu przewidzianych przez organizatorów na pokaz wszystkich filmowych propozycji. Nie będzie to zatem klasyczna relacja, ale rodzaj zapisków z mojego festiwalowego pobytu.

Kino Praha - miejsce, w którym spędziłem większość 
czasu podczas festiwalu zdj. z fanpage`u Festiwalu 5 Smaków na Facebooku

Zacznę jednak od ogólnych informacji dotyczących tegorocznej edycji 5 Smaków – jedynego, corocznego festiwalu kina Azji Wschodniej i Południowo-Wschodniej. Trzydzieści  festiwalowych produkcji z takich krajów jak Japonia, Korea Płd, Chiny, Hongkong, Tajwan, Filipiny, Tajlandia, Wietnam a przede wszystkim Malezja zaprezentowanych zostało w sześciu tematycznych sekcjach: Focus: Malezja (kino malezyjskiej nowej fali), Nowe Kino Azji (azjatyckie premiery roku), Wolność w Azji (dokumenty poświęcone walce o prawa człowiek), Atak Wodnego Smoka (filmy sztuk walki), Kino Tajwanu (tajwańska nowa fala) oraz Noc Grozy. Podczas szóstej edycji 5 Smaków odbyły się dwie premiery europejskie oraz 22 polskie. Najważniejszymi gośćmi festiwalu byli Dain Said, reżyser „Bunohan”, malezyjskiego kandydata do Oscara oraz Effendee Mazlan, wraz z żoną, Farizą Azliną, autor głośnego „Songlap”, który otwierał tegoroczną edycję 5 Smaków. Festiwalowa publiczność mogła również obejrzeć retrospektywę Woo Ming Jina, jednego z najwybitniejszych twórców młodego pokolenia malezyjskich filmowców oraz zapoznać się w ramach sekcji Wolność w Azji z dokumentalną twórczością chińskiego artysty i dysydenta Ai Weiweia. Dodam jeszcze, że po raz pierwszy w historii 5 Smaków, filmy zaprezentowane w sekcji Nowe Kino Azji, zostały ocenione przez People`s Jury, składające się z pasjonatów kina azjatyckiego.

Czwartek, 25 października

Na Festiwal przybyłem w czwartek wieczorem. Miałem nadzieję, że zdążę na filipińską „Kobietę w szambie” Marona Rivery (seans o godz. 18.45), satyrę na rodzime kino niezależne, ale nie dałem rady. Wkrótce zrozumiałem, że czas jest towarem deficytowym na festiwalu i ciągle go brakuje. W ciągu jednego dnia festiwalowego do obejrzenia było od 5 do 12 filmów prezentowanych w dwóch kinach: Muranów i Praha. Odległość między nimi nie była duża: tramwajem lub autobusem można było ją pokonać w ok. 15 minut. Od hotelu, w który miałem nocleg, bliżej było mi do Prahy, bo jakieś ok. 50 metrów. Nie tyle więc odległość co obfitość festiwalowych propozycji była problemem, zwłaszcza, że często o tej samej godzinie rozpoczynały się projekcje dwóch a nawet więcej filmów. Gdybym posiadł zdolność multiplikacji z pewnością nie musiałbym podejmować dramatycznych wyborów pomiędzy tak samo wartościowymi propozycjami filmowymi. Rzecz jasna nie jest to pretensja pod względem organizatorów, tym bardziej, że większość festiwalowych obrazów można było obejrzeć dwukrotnie, lecz jedynie nakreślenie sytuacji, w której się znalazłem nie uczestnicząc w całym festiwalu.  

„Wojownicy tęczy: Seediq Bale” 
(reż. Wei Te-sheng, 2011)

Pierwszego dnia mojego pobytu udało mi się natomiast obejrzeć najdroższy tajwański film w historii tego kraju o budżecie ok. 25 mln dolarów  - „Wojownicy tęczy: Seediqu Bale” (reż. Wei Te-sheng, 2011). Był to chyba najdłuższy „Pięciosmakowy” film, bo trwał 154 min., ale i tak oglądaliśmy jedynie wersję eksportową; oryginał trwa cztery godziny i podzielony jest na dwie części. „Wojownicy tęczy” to epickie widowisko, mające ambicję zrekonstruować mało znany epizod z historii współczesnej Tajwanu, a opowiadający o powstaniu rdzennych mieszkańców wyspy przeciw japońskiemu okupantowi. Na mocy traktatu z 1895, kończącego wojnę japońsko-chińską, Tajwan dostał się we władanie Japończyków, którzy wprowadzili surowe rządy na wyspie. Tajwańscy Aborygeni z plemion Seediq Bale 27 października 1930 r. wzniecili powstanie przeciwko Japończykom, przypuszczając niespodziewany atak na osadę Busha. Ledwie trzystu wojowników przez wiele miesięcy odpierało ataki, przewyższających sił japońskich, skutecznie wykorzystując taktykę partyzancką. Do stłumienia buntu Japończycy byli zmuszeni użyć aż 3 tys. żołnierzy, artylerii, samolotów i gazów bojowych. Ostatecznie powstanie zostało krwawo stłumione: przeżyła jedynie garstka wojowników. Historia zatem w sam raz na epicki obraz heroiczny i tym właściwie są „Wojownicy tęczy”. Nie brakuje w tym filmie patosu i wielkich słów o ofierze z życia składanej w imię wolności. A jednak obraz Weia ogląda się z przyjemnością. To spektakularne widowisko wojenne, rozgrywające się w zachwycającej scenerii niedostępnych tajwańskich gór, efektownie i z rozmachem zrealizowane i zaskakująco przekonująco zagrane przez nieprofesjonalnych aktorów. Spore wrażenie sprawia odtwórca głównej roli, wodza Mouny Rudo, Lin Ching-tai – na co dzień pastor o aborygeńskich korzeniach. Pomnikowa postura i autentyczna charyzma, którą emanuje Lin, sprawiają, że wypada on w roli przywódcy powstania nad wyraz wiarygodnie.

Piątek, 26 października

Następnego dnia, czyli w piątek było już nieco nerwowo. Wieczorem, tj o 21.00 czekała mnie prelekcja do Nocy Grozy, czyli dwóch horrorów, które miały być pokazane w jej ramach: „Laddaland” (reż. Sopon Sukadpisit) oraz „Seru” (reż. Woo Ming Jin). Przygotowałem się najlepiej jak umiałem,  ale ponieważ to był „mój pierwszy raz” napięcia nie udało mi się całkowicie wyeliminować. Być może wyda się to komuś dziwne, ale tak mi się ułożyło, że nigdy wcześniej nie nie miałem okazji publicznie przemawiać do większej grupy osób. A na sali podczas Nocy Grozy było chyba z dwieście widzów. Ale ostatecznie okazało się, że strach ma nie tylko skośne oczy, ale także wielkie. Poszło nadspodziewanie gładko. Publika biła dwa razy gromkie brawa i w ogóle reagowała świetnie na mój występ. I najważniejsze: wszyscy słuchali z autentycznym zaciekawieniem. Niewątpliwie jednak nie poszłoby mi tak dobrze, gdyby przed moim występem dobrym słowem nie wsparła mnie Pani Iwona z Fundacji Arteria, organizatora Festiwalu.

„Bunohan” (reż. Dain Said, 2011)

Zanim jednak przyszło mi się zmierzyć z własnymi słabościami i tremą, obejrzałem malezyjski „Bunohan”  (reż. Dain Said). Tytuł tłumaczony na polski oznacza „zabójstwo”, w filmie jest natomiast nazwą małej, nadmorskiej wioski, do której po latach wracają trzej bracia: wykształcony, pracujący jako nauczyciel Bakar, płatny zabójca Ilham oraz biorący udział w nielegalnych walkach jako zawodnik boksu tajskiego, Adil. Akcja koncentruje się wokół starań chciwego i podstępnego Bakara pozyskania ziemi, należącej do ojca braci. Przytaczam jedynie zarys tej skomplikowanej, wielopłaszczyznowej historii, która ma moc antycznej tragedii. Tragedia wisi bowiem w powietrzu od pierwszych kadrów tego ponurego, pesymistycznego filmu. Nie ma w „Bunohan” prostych wyborów, nie ma jednokreskowych postaci a odór śmierci unosi się nad całą historią. Nie jest to śmierć jedynie ludzi, ale śmierć tradycji, kulturowego dziedzictwa i wartości moralnych. Końcowe ujęcia brzmią niezwykle gorzko i smutno. Bowiem sugerują, że ohydzie współczesnego świata, do cna przeżartego przez władzę pieniądza, świat tradycji i wartości nie jest w stanie się przeciwstawić.

 „Bunohan” (reż. Dain Said, 2011)

Warto dodać, że zachwyt nad filmem Saida, podzieliło People`s Jury, przyznając filmowi wyróżnienie. Uzasadnienie werdyktu brzmiało następująco: Za zaproszenie widzów do trudnej i fascynującej podróży do mitycznej Malezji - świata, w którym brutalna rzeczywistość przeplata się z wierzeniami i magią. A także za udane połączenie kina akcji i mądrego przekazu, wyrażającego obawę o przyszłość lokalnej społeczności”. Z tym „kinem akcji” to lekka przesada: kilka scen walk nie czyni jeszcze z filmu przedstawiciela gatunku. Jeśli dobrze pamiętam są trzy sceny pojedynków na ringu i dla ogólnej wymowy obrazu nie są one istotne. Dlatego nie nazwałbym filmu Saida „kinem akcji”: to po prostu dramat. Prawdą jest natomiast, że brutalny realizm udanie przeplata się z mistycyzmem i poetyckimi, wizyjnymi scenami.  

„Songlap” (reż. Effendee Mazlan i Fariza Azlina, 2011)

Wieczorem, zaraz po prelekcji wskoczyłem w taksówkę, bo chciałem jak najszybciej zdążyć na rozpoczynający się o tej samej porze pokaz „Songlap” (reż. Effendee Mazlan i Fariza Azlina). Spóźniłem się jakieś pół godziny, czyli ¾ filmu zdążyłem obejrzeć. Obok „Bunohan” to, moim zdaniem, najlepszy film festiwalu. Jest to opowieść o dwóch braciach, wplątanych w handel noworodkami i transfer prostytutkami. Starszy z braci Am, jest gotów na wiele, by spełnić marzenie o lepszym życiu; młodszy – Ad, z niechęcią wypełnia polecenia przemytników, marząc o zwycięstwie w konkursie tańca ulicznego oraz o nawiązaniu szczerej więzi z matką-prostytutką. Sytuacja niebezpiecznie się komplikuje, gdy Ad ratuje z rąk handlarzy ludźmi siostrę przyjaciela, Hawa. Sensacyjne kino z wyraźnie zarysowanym tłem społecznym (zdjęcia realizowano w ponurych plenerach przedmieść Kula Lumpur, stolicy Malezji) zaczyna naraz ewoluować w przejmujący dramat o przetrwaniu w miejskiej dżungli, zamieszkanej przez gangsterów, alfonsów i prostytutki. Ostatnie sceny wynoszą film jeszcze wyżej: na poziom poruszającego moralitetu o braterskiej miłości, odkupieniu i  nadziei.  

„Songlap” (reż. Effendee Mazlan i Fariza Azlina, 2011)

Film Mazlana i Azlin to chyba jedyny obraz na festiwalu, który w tak mistrzowski sposób łączy wodę z ogniem, czyli filmowy artyzm z komercją. Akcja pędzi od pierwszych minut, wyraziście zarysowani bohaterowie i konfliktowe sytuacje, w których się znajdują wzbudzają zainteresowanie od pierwszych kadrów. „Songlap” ogląda się znakomicie a jednocześnie twórcy ani na moment nie tracą ambicji daleko wykraczających poza konwencje gatunkowe. Właściwie, gdyby polscy dystrybutorzy nie bali się zainwestować w film a publiczność nie uprzedzałby się do produkcji z egzotycznych krajów, jestem przekonany, że „Songlap” odniósłby sukces. Obraz jest głęboko osadzony w malezyjskich realiach, ale opowiada historię uniwersalną, która mogłaby się zdarzyć w niemal każdym wielkim mieście.   

„Songlap” (reż. Effendee Mazlan i Fariza Azlina, 2011)

Po projekcji filmu odbyło się spotkanie z reżyserem, Efendee Mazlanem. Wiele osób opuściło salę, być może dlatego, że było to już drugie spotkanie z malezyjskim artystą. Pierwsze odbyło się podczas uroczystej premiery filmu. W każdym razie, prowadząca spotkanie z twórcą, pani Agnieszka Szeffel dzielnie radziła sobie z rolą zadającej pytania, bo oczywiście nikt z publiczności nie odważył się przepytać reżysera. Odważni znaleźli się dopiero po kilkunastu minutach. Również chciałem zadać Mazlanowi pytania o inspirację, o to jak udało mu się uzbierać na film, który w zdecydowanie niekorzystnym świetle przedstawia malezyjską rzeczywistość, ale reżyser udzielał obszernych odpowiedzi i odpowiadając na inne pytania, przy okazji zahaczał o tematykę pytań, które chciałem mu zadać. Wyciągam jednak wnioski na przyszłość: jeśli chce się błysnąć inteligentnym pytaniem trzeba uważnie oglądać film i nieco poczytać o artystycznych dokonaniach artysty.  

Druga część relacji - TUTAJ

WOJOWNICY TĘCZY: SEEDIQ BALE

BUNOHAN

SONGLAP



  



9 komentarzy :

  1. Krzysiek, czy jesteś w posiadaniu informacji, czy któryś z wymienionych tytułów zostanie wydany w Polsce na DVD? Sądzę, że część z nich powinna zdecydowanie znaleźć się na srebrnym krążku.

    OdpowiedzUsuń
  2. Masz rację powinna, ale nie mam pojęcia, czy zostaną wydane na DVD. Wydaje mi się, kraj pochodzenia odstraszy dystrybutorów, chociaż "Wojownicy tęczy" określani jako tajwańskie "Apocaliptico" (ale bez porównania lepsze)mogliby znaleźć dystrybutora.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  4. Panie Krzysztofie,
    Blog czytam od dawna, a na Pięciu Smaków prelekcja przed Kotoko była znakomita, według mnie najlepsza ze wszystkich jakie słyszałam przez ten tydzień. Z zaskoczeniem czytam, że były jakieś nerwy ;) Pozdrawiam i cieszę się, że Bunohan też jest jednym z Pana ulubieńców - jako członkini (?) People's Jury również na niego głosowałam, a teraz i piszę o nim pracę na uniwersytecie.

    OdpowiedzUsuń
  5. Dziękuję i cieszę się, że się prelekcja podobała. Sam nie lubię wysłuchiwać banałów, a za to lubię być poważnie traktowany, dlatego przygotowałem taką prelekcję, jaką sam chciałbym wysłuchać. Miło zatem, że mój trud i nerwy nie poszły na darmo ;).
    Czy będzie możliwość zaznajomienia się choćby z fragmentami pracy o "Bunohan"? Bardzo jestem ciekaw spostrzeżeń innych osób na temat tego filmu.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  6. No oczywiście! Zaznaczam tylko, że to dość odległa przyszłość, odległa o kilka tygodni, jako, że będę pisała tenże esej na zakończenie modułu o estetyce o polityce Azji. Chciałam rozwinąć to w większy projekt na temat kina malezyjskiego pt. "Who owns the land(scape)?" czyli skupić się na tym jak naładowany znaczeniem jest krajobraz w kinie malezyjskiem - w Bunohan szczególnie! - jak zakodowana jest w nim tradycja animistyczna, jak walczy o niego globalizacji, Islam, wpływ Chinskie, Indyjskie, Japońskie i tysiące różnych rzeczy. Jako że w Malezji obowiązuje cenzura, filmowcy w bardzo ciekawy sposób ukrywają treści w swoich filmach :) Zobaczymy co z tego wyjdzie, może jeszcze mi się uda na większą skalę. Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  7. Widzę, że bardzo podobnie odbebraliśmy ten film. Moim zdaniem natura,ziemia, postać matki i problematyka tożsamości zarówno indywidualnej, jak i narodowej są w filmie najważniejsze i ściśle ze sobą powiązane. Ja jutro powinienem wrzucić recenzję "Bunohan", w której też poruszam te tematy, ale i tak będzie ciekawie przeczytać solidną, obszerną analizę tego znakomitego filmu.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  8. Zapomniałam trochę o tej konwersacji, w wirze pracy. Wysłałam na mejl podany przy pana profilu na bloggerze, trochę szalony adres, mam nadzieję, że działa ;)

    OdpowiedzUsuń
  9. Dzięki :) Jakby co, to posłałem Ci wiadomość na FB.

    OdpowiedzUsuń