O czym jest?
Dziennikarz Masafumi Kobayashi zaginął w tajemniczych okolicznościach. Od 1995 r. badał i opisywał zjawiska paranormalne dla magazynu zajmującego się tą tematyką. Ostatnia sprawa, którą prowadził, dotyczyła Noroi – klątwy, która dziesiątkowała mieszkańców pewnej okolicy na prowincji. Obszerny materiał, który zdołał zarejestrować na kasecie wideo, zawierał rzeczy tak niespotykane i przerażające, że nikt nie miał wątpliwości, iż jego zaginięcie miało związek z prowadzoną przez niego sprawą. Udało mu się dotrzeć do trojga osób, które zetknęły się z potężną, złowrogą siłą o nadprzyrodzonym charakterze. Uczennica gimnazjum, Kany, która odznaczała się zdolnościami parapsychicznymi, Mitsuo Hori - medium i schizofrenik ogarnięty panicznym lękiem przed „ektoplazmatycznymi robakami” oraz aktorka Mariko Matsumoto, posiadającą „szósty zmysł” – cała trójka doświadczyła czegoś niezwykłego. Gdy niespodziewanie znika Kana, Kobayashi wraz z Hori i Mariką postanawia odnaleźć dziewczynkę i przy okazji rozwiązać mroczną tajemnicę Noroi. Ślad wiedzie do pewnej zatopionej wioski i ma związek z pradawnym demonem Kagutabą
Reportaż z nawiedzonego lasu
Daniel Myrick i Eduardo Sanchez, dwaj studenci szkoły filmowej z Miami, zrealizowali w 1999 r. horror „The Blair Witch Project”. Wyłożyli na niego ledwie dwadzieścia dwa tysiące dolarów, scenariusz zawierał sześćdziesiąt siedem stron a w obsadzie znalazło się troje młodych, nieznanych aktorów. Zdjęcia do filmu trwały osiem dni a cały materiał nakręcono zwykłą kamerą wideo. Fabułę dało się streścić w jednym zdaniu: troje studentów z kamerą wyrusza do lasów Burkittsville w poszukiwaniu bohaterki miejscowej legendy, wiedźmy Blair. Dzięki potędze Internetu niskobudżetowy horror Myricka i Sancheza zarobił na świecie prawie dwieście pięćdziesiąt milionów dolarów i stał się jednym z największych fenomenów kulturowych końca XX wieku. Skąd to ogromne zainteresowanie? Za sprawą dokumentalnego („reporterskiego”) sposobu filmowania wiele osób było przekonanych, że historia o nawiedzonym lesie była w stu procentach autentyczna. Twórcy dołożyli bowiem wszelkich starań, by takie wrażenie wywołać. Bohaterom nieustannie towarzyszy kamera, ujęcia nie są ustawiane, a filmowane „z ręki”, oprócz zawodowych aktorów w filmie pojawiają się przypadkowe osoby, które nawet nie wiedzą, że przyszło im zagrać jedną z ról. Metoda, którą posłużyli się Amerykanie, jest znana od lat dwudziestych ubiegłego wieku, gdy Dziga Wiertow zrealizował „Człowieka z kamerą” – film niemal w całości nakręcony tzw. subiektywną kamerą. W latach 60. koncepcje Wiertowa rozwinęli Francuzi, tworząc kierunek zwanym Cinéma Vérité (wprowadzili metodę sondy ulicznej i tzw. gadające głowy). Nikt jednak wcześniej formuły wypracowanej przez Rosjanina i Francuzów nie zastosował do horroru.
Prosty, ale chwytliwy pomysł na zatarcie granicy miedzy fikcją a prawdą, podchwyciło wielu twórców. „Cloverfield”, „Welcome To The Jungle”, „Diary of the Dead”, „[rec]”, „Paranormal Activity” – oto tytuły tylko niektórych filmów, starających się wmówić widzom, że oglądają uchwycone przez kamerę prawdziwe historie. Moda na horror paradokumentalny - nie mogło być inaczej - dotarła także do krajów azjatyckich. Prawdziwy wysyp nastąpił jednak dopiero w tym roku, co z pewnością miało związek z sukcesem „Paranormal Activity”. Za kręcenie horrorów udających autentyczne, wstrząsające relacje z nawiedzonych miejscach, zabrali się Chińczycy („Video Cassette of 31 Degrees North Latitude"), Koreańczycy („Deserted House”), a nawet Singapurczycy („"Haunted Changi"). Jednym z pierwszych azjatyckich filmów grozy zrealizowanych w formule reportażu był japoński „Noroi - The Curse” Kōji Shiraishiego z 2005 r..
Entuzjazm na wyrost
Kōji Shiraishi to jeden z najwszechstronniejszych twórców japońskiego kina grozy. W jego reżyserskim dorobku znajdziemy ghost story o demonicznej matce („A Slith-Mouthed Woman”), skrajnie brutalny shocker („Grotesque”) oraz omawiany fake dokument o klątwie. Różne odmiany kina grozy, ale we wszystkich Shiraishi radzi sobie z dużą sprawnością i z niezłym rezultatem. Nie jest więc zaskoczeniem, że „Noroi – The Curse” jest jednym z najlepszych horrorów „reporterskich”. Jest znacznie bogatszy fabularnie i formalnie (wstawki z telewizyjnego show) niż „The Blair Witch Project”, nie jest tak rażąco wtórny i nielogiczny jak „[rec]” ani tak nudny jak „Paranormal Activity”. Widać, że reżyser ma w małym paluszku filmowy warsztat i znakomicie odnajduje się w formule rzekomo autentycznej historii. W filmie dzieje się sporo, akcja jest wielowątkowa, filmowych postaci wiele – nie ma, a w każdym razie nie powinno być, miejsca na nudę. W dodatku udaje się reżyserowi stworzyć wrażenie, że niewidzialna, złowroga siła nieustannie towarzyszy poczynaniom filmowych bohaterów. Jest też kilka autentycznie przerażających, zapadających w pamięć scen grozy. A jednak entuzjastyczny odbiór Noroi- the Curse” wśród licznej grupy fanów azjatyckiego kina grozy (ocena na IMDB – 7, 6!) wydaje mi się cokolwiek nieuzasadniony.
„Noroi” wypunktowany
Mam wobec filmu Shiraishiego następujące zarzuty:
1) Za długi i przeładowany. Pomysł na fabułę w horrorach „reporterskich” jest z grubsza podobny. Oto gdzieś, w jakimś miejscu dzieją się dziwne, a nawet przerażające rzeczy. Dziennikarz, grupa badaczy zjawisk paranormalnych, ciekawscy nastolatkowie itp. uzbrojeni w kamerę wyruszają do nawiedzonego miejsca, by zmierzyć się twarzą w twarz z nieznaną, wrogą i niebezpieczną siłą. W „Noroi” jest podobnie. Masafumi Kobayashi wraz ze swoim operatorem „chodzi po ludziach” zbiera informacje i coraz bardziej angażuje się w sprawę, która przestaje być niewinna i niegroźna, lecz śmiertelnie niebezpieczna. Intryga idzie, w dobrym kierunku, lecz nie wiadomo dlaczego Shiraishi nie postawił na prostotę, ale na komplikowanie dziennikarskiego śledztwa, na mnożeniu postaci, dodawaniu kolejnych wątków, włączaniu zbędnych scen (np.. scena lunatykowania Mariko Matsumoto – wiemy z wcześniejszych scen, że stała się obiektem nadprzyrodzonego zła).
2) Nadmiar „strasznych scen”. Reżyser zamiast cierpliwie budować napięcie, stara się widza przytłoczyć nadmiarem dziwnych, niepokojących a może nawet przerażających scen. Zamiast jednak rozgrzać atmosferę grozy do czerwoności, osłabia jej silę rażenia, a w końcu – momentami – zwyczajnie nuży.
3) Brak stopniowania grozy. W „Noroi” są właściwie trzy sceny prawdziwie niepokojące i godne zapamiętania. Ale wszystkie trzy są źle rozplanowane, a odpowiednie umiejscowienie ich fabule filmu, to jedna z podstaw skutecznego straszenia widzów. Pierwsza ze wspomnianych scen (ta, przed opuszczoną świątynią) pojawia się za wcześnie. Scena z dziewczynką w lesie – bodaj najlepsza i najbardziej straszna – powinna się pojawić jako moment kulminacyjny filmu, a pojawia się przed nim. Na dodatek zostaje powtórzona, co osłabia efekt świeżości. Wreszcie finałowa puenta. Właściwie umieszczenie jej na końcu filmu nie było złym pomysłem. Zawiódł element zaskoczenia – jeden z niezbędnych warunków, by straszenie było skuteczne. Pozornie podczas tej sceny dzieje się wiele niespodziewanego, lecz w istocie wyczuwamy, że właśnie to się ma wydarzyć. Nie wiemy dokładnie co, ale wystarczająco znamy konwencje, by wiedzieć, że trup schowany w szafie w ostatnich scenach ożyje i da o sobie znać. I w pewnym sensie trup ożywa…
Dlatego oceniam film jedynie na: 6/10
Shiraishi się poprawi?
Ledwie trzy dni temu w japońskich kinach zadebiutował najnowszy horror Kōji Shiraishiego – „Shirome”. Wspominam o tym fakcie, ponieważ obraz ten stanowi swoiste rozwinięcie konwencji „reporterskiego” horroru. "Shirome" opowiada bowiem o istniejącym naprawdę girls bandzie, Momoiro Clover, którego członkinie udają się do opuszczonej szkoły, słynącej z nawiedzenia. To, co przytrafiło im się w tym miejscu jest rejestrowane przez kamerę. Historia wydaje się być znacznie prostsza i bardziej spójna. Czyżby Shiriashi wyciągnął słuszne wnioski z realizacji „Noroi – The Curse”? Jak będzie w istocie, zobaczymy.
Info o SHIROME
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz