czwartek, 31 marca 2011

MY MOTHER MERMAID (Ineo gongju, Korea Płd, 2004)



Moja matka syreną”? Hmm...powiedzmy sobie szczerze, tytuł nie brzmi zachęcająco. Ale pozory mylą. Obraz Park Heung-sika jest bowiem całkiem udanym, choć z pewnością nie rewelacyjnym, filmem. Najbardziej udały się dwie rzeczy: umiar w wywoływaniu wzruszenia i aktorskie kreacje. Wzruszyć nie jest trudno, a Koreańczycy mają na to swój patent - miłość, na drodze, której staje nieuleczalna, najczęściej śmiertelna choroba. W „My Mother, Mermaid” jeden z bohaterów zapada na taką właśnie śmiertelną przypadłość, lecz choroba w filmie jest na drugim planie, nie stanowi osi dramatycznych wydarzeń, lecz jedynie dopełnia portret bohatera i jego rodziny. Co więcej wydaje się, że groźniejsza od nieuleczalnego schorzenia ciała, jest choroba serca, w którym wypaliło się dawne, gorące i piękne uczucie miłości. 

Gasnąca miłość 

Park, za co mu chwała, nie wzrusza więc śmiertelną chorobą, ale czym innym - prostotą i umiarem. Pięknie te cechy „My Mother Mermaid” dostrzec można w najobszerniejszym wątku miłości Yeon-soon i Jin-guka, rodziców głównej bohaterki, Na-young. O miłości twórcy filmu opowiadają bowiem w serii zabawnych, uroczych rodzajowych scenek. Świetnym pomysłem okazało się uczynienie lekcji, której z własnej woli udziela niepiśmiennej Yeoon-soon, Jin-guk, sposobem na wyrażanie wzajemnych uczuć. Dziewczyna przez postępy w nauce odwdzięcza się nie tylko za pomoc, ale daje równiez do zrozumienia, jak bardzo zależy jej na nauczycielu. Jin-guk kupując zeszyty i przybory do pisania, dyktując swej uczennicy zdania w rodzaju „Panienka Jo jest miła i ładna” odwzajemnia miłość Yeon-soon. W ich związku nie ma miejsca na dramatyczne wydarzenia, choć w końcu będą musieli się rozstać, a zrozpaczona bohaterka, w geście protestu, omal się nie utopi, to jednak wydarzeniom tym nie towarzyszy patos czy sentymentalizm. 

środa, 23 marca 2011

Wywiad z autorem książki „Strach ma skośne oczy. Azjatyckie kino grozy”


Wywiad został zamieszczony 22.03.11 na łamach portalu


HORROR ONLINE: Nie od dziś wiadomo, że jesteś wielkim wielbicielem kultury i sztuki filmowej Dalekiego Wschodu. Jak to wszystko się zaczęło?

Gdybym miał wskazać na konkretne wydarzenie, to na pewno byłby to seans „The Ring-Krąg”. W rzeczywistości był to długi proces poprzedzony moim trwającym od szkoły podstawowej zainteresowaniem filmem. Kiedy zacząłem nałogowo oglądać azjatyckie filmy (nie tylko horrory), naturalną koleją rzeczy – przynajmniej dla mnie – stało się zainteresowanie kulturą i sztuką Dalekiego Wschodu. Azjatyckie kino jest zbyt mocno osadzone we własnej kulturze, by można było ją zignorować. Chyba, że kogoś zadawala bardzo pobieżne oglądanie filmów.

HO: Skąd pomysł na "Strach ma skośne oczy"?

Pomysł na „Strach ma skośne oczy” był rezultatem mojej fascynacji azjatyckim kinem grozy. Motywowało mnie także wyzwanie, którym było napisanie pierwszej w Polsce monografii poświeconej azjatyckiemu horrorowi.

HO: Książkę pisałeś 4 lata. To szmat czasu. Co było najtrudniejsze podczas Twojej pracy?

Rzeczywiście, książkę pisałem cztery lata, ale z przerwami. Jedna trwała nawet siedem miesięcy, ponieważ okazało się, że żadne z kilkunastu wydawnictw, którym przedstawiłem wstępną propozycję mojej książki, nie wyraziło nią zainteresowania. To był najtrudniejszy moment w sensie psychologicznym, bo właściwie niemal się poddałem. Ale tak często bywa, że gdy traci się już ostatnią nadzieję, los niespodziewanie się uśmiecha. I tak, zupełnie przypadkowo, natrafiłem na baner wydawnictwa Kwiaty Orientu. Ostatecznie to ono wydało moją książkę.

Natomiast w sensie organizacyjnym najtrudniejsze było gromadzenie materiałów. Zwłaszcza, że zdobywałem materiały wszelkimi dostępnymi sposobami: przez znajomych z zagranicy, przez kupno na Amazonie i innych księgarniach internetowych, dzięki uprzejmości przyjaciół, którzy pożyczali mi różne opracowania. Korzystałem również z prywatnych materiałów a także z niezgłębionych zasobów Internetu. Pozbierać te wszystkie materiały, zwłaszcza, że schodziły one do mnie w dość dużych odstępach czasowych, a potem zapoznać się z nimi i obejrzeć opisywane w książce filmy – to był rzeczywiście spory wysiłek.

HO: Z tego, co wiem, podczas pisania książki nie byłeś ani razu w bibliotece...

To prawda. Nie byłem ani razu, ponieważ przypuszczam, że w żadnej z polskich bibliotek nie znalazłbym książek, z których korzystałem. A na pewno nie znalazłbym tam filmów, które były dla mnie podstawową, obowiązkową „lekturą”.

HO: Jak wyglądał cykl Twojej pracy przy pisaniu "Strach ma skośne oczy"?

Cykl mojej pracy nad „Strach ma skośne oczy” uzależniony był od mojego wolnego czasu a jeszcze bardziej od dostępności materiałów w danym czasie. Zmieniała się także koncepcja książki. Początkowo miał to być klasyczny leksykon z rodzaju „100 horrorów” czy „Leksykon horroru”. Szybko jednak zdałem sobie sprawę, że chce zbyt wiele napisać, by ta formuła okazała się wystarczająca. Później pojawiła się koncepcja, aby opisać wszystkie azjatyckie kinematografie i to tak egzotyczne jak Indie i Pakistan. I rzeczywiście opisałem horror indyjski i horror z krajów Azji Południowo- Wschodniej, ale wtedy dotarło do mnie, że książka będzie mieć ok. 1500 stron i nie ma żadnej szansy, by ktoś takiego giganta chciał wydać. W sumie więc gdzieś po dwóch latach wykrystalizowała się ostateczna forma książki.

HO: W swojej książce piszesz o filmografii kilku krajów. Masz swojego faworyta spośród tego grona?

Dobre kino nie zna granic geograficznych. Cenię sobie horror koreański ze względu na skłonność do ubogacania konwencji grozy o elementy dramatu psychologicznego i obyczajowego. W konsekwencji bowiem otrzymujemy takie perły filmowej grozy jak „A Tale of Two Sisters” czy „Epitaph”. Z kolei japońskie horrory są najbardziej zróżnicowane i najbardziej przerażające. Uwielbiam ten japoński patent na łączenie grozy z groteską i surrealizmem.

HO: Czy strach naprawdę ma skośne oczy? W czym tkwi przewaga kina azjatyckiego nad kinem zachodnim?

To pytanie, na które odpowiedź mogłaby mieć rozmiary obszernego artykułu. Generalnie przewaga Wschodu nad Zachodem polega na tym, że azjatyccy twórcy mają większą swobodę twórczą. Dzięki temu azjatyckie kino jest o wiele odważniejsze, bardziej bezkompromisowe, świeższe, nie ograniczone konwencją gatunkową i producenckim schematami. Azjaci nie są w aż takim stopniu jak ich zachodni koledzy skrępowani budżetem, który jest znacznie mniejszy oraz presją uzyskania jak najlepszego wyniku finansowego. Są też inne, pozafilmowe przyczyny, dla których Wschód góruje nad Zachodem. Można by je nazwać kulturowo-demograficznymi, czyli m.in wielka waga przywiązywana przez Azjatów do etosu pracy, kolektywny charakter dalekowschodnich społeczeństwo i znacznie większy pod względem demograficznym potencjał ludzki.

Oczywiście, trzeba dokonać pewnego zastrzeżenia. Powyższe uwagi odnoszą się do kina mainstreamowego, rozrywkowego, ponieważ na płaszczyźnie produkcji niezależnych nie widzę różnicy miedzy Zachodem i Wschodem. Bowiem kino niezależne kieruję się innymi priorytetami. To nie są filmy nastawione na kasę. Ich celem jest wyrażanie osobistych opinii ich twórców i podzielenie się nimi z widzami, którzy je podzielają. Nawet jeśli będzie to kilkuosobowa grupka, to i tak twórca niezależny może powiedzieć, że odniósł sukces.

HO: Uważasz, że filmy spod znaku Żółtego Kontynentu są w Polsce popularne?

Z tego co wiem, to w ubiegłym roku na ekranach polskich kin gościł – uwaga! – jeden film. Były to oscarowe, japońskie „Pożegnania”. Na dodatek film był wyświetlany tylko w kinach studyjnych. Owszem zdarzają się przeglądy azjatyckich kinematografii, jest Festiwal Pięciu Smaków i Nowe Horyzonty, ale można je potraktować jako wyjątki od reguły, która brzmi: kino azjatyckie nie jest w Polsce popularne. Smuci mnie to wielce, z drugiej strony, gdyby cieszyło się taką popularnością jak na Zachodzie Europy i w USA, prawdopodobnie nie napisałbym „Strach ma skośne oczy”. Bo dawno zrobiłby to już ktoś inny.

HO: Który azjatycki horror dał Ci najmocniej popalić?

Kandydaci są trzej. Pierwszy z nich to „The Ring-Krąg”, ponieważ był…pierwszy. Nic o nim nie wiedziałem, poza tym, że jest horrorem o nawiedzonej kasecie wideo. No i naprawdę dał mi popalić. Przez kilka następnych nocy miałem problemy z zaśnięciem, co najlepiej świadczy o sugestywnej mocy tego skromnego filmu. Dwaj pozostali kandydaci zajmują miejsce ex quo, ponieważ uważam je za równie przejmujące i wstrząsające. To „Audtition” Takashiego Miike oraz „A Tale Of Two Sisters”. Ten pierwszy dowodzi, że można pogodzić poetykę gore z piękną, niemal kontemplacyjną opowieścią o samotności i niemożności porozumienia, drugi zaś pokazuje, że nawet tak pośledni gatunek jak horror może być dziełem sztuki.

HO: Jakby dano Ci możliwość półgodzinnej rozmowy face to face z którymś z azjatyckich twórców grozy, to z kim chciałbyś porozmawiać i dlaczego?

Na pewno chciałbym przeprowadzić taką rozmowę z Takashim Miike – jednym z najinteligentniejszych współczesnych reżyserów z Azji. Ten gość ma talent, poczucie humoru, i naprawdę wiele wie o życiu, a na pewno o współczesnym kinie gatunkowym, z którego czerpie garściami. Drugim twórcą byłby Kim Ji-woon, ponieważ jest on jak mityczny król Midas: czego się nie dotknie, zamienia się w sukces. I nawet jeśli jego ostatni film „I Saw The Devil” nie zawojował rodzimej publiczności, to i tak prezentuje poziom dla większości nie osiągalny. Poza tym jako jeden z nielicznych koreańskich filmów z ostatnich lat doczekał się kinowej dystrybucji w USA.

HO: Jakie tytuły poleciłbyś osobie, która dopiero zaczyna swoją przygodę z grozą Dalekiego Wschodu?

Ten, kto chce zacząć przygodę z azjatycką grozą musi mieć świadomość, że to jest zupełnie inna estetyka. Azjatyckie kino wymaga pewnej estetycznej elastyczności i otwartości na innych rodzaj opowiadania strasznych historii. Wiele też zależy czy owa osoba chciałby obejrzeć horror nastrojowy czy gore. Jeśli ten pierwszy rodzaj, to wybór wydaje się oczywisty: „The Ring-Krąg” albo tajlandzki „The Shutter”. Natomiast jeśli ktoś gustuje w krwawym horrorze, to „Battle Royale”. A potem to już trzeba się tylko poddać wirowi azjatyckiej grozy.

HO: "Strach ma skośne oczy" to pierwsza Twoja książka. Ale czy ostatnia? Masz w planach kolejne tytuły?

Mam nadzieję, że nie ostatnia. Jest jeszcze tyle tematów związanych z azjatyckim kinem grozy, że na pewno pomysłów mi nie zabraknie. Na razie jednak otrzymałem propozycję napisania rozdziału do tomu poświęconego europejskiemu kinu gatunkowemu. To nie Azja wprawdzie, ale po napisaniu takiego kolosa jak „Strach ma skośne oczy”, przyda mi się odpoczynek od skośnookiego horroru.

HO: Piszesz recenzje i artykuły dla Horror Online, współpracujesz m.in. z Grabarzem Polskim, magazynem Tori i kilkoma innymi tytułami. Na dodatek, prowadzisz także własnego bloga. Sporo tych zajęć, jak na jedną osobę...

Jeśli robi się to, co się lubi, co jest pasją i co sprawia przyjemność, czas zawsze się znajdzie. No i bądźmy precyzyjni: prowadzę nie jeden, ale trzy blogi.

HO: Dzięki za rozmowę i powodzenia w dalszej pracy!

Rozmowę przeprowadził Mariusz M@rio Juszczyk 

niedziela, 6 marca 2011

MIDNIGHT FM (Simya-ui FM, Korea Płd, 2010)


O co chodzi?

Seon-yeong prowadzi niezwykle popularny radiowy program Midnight FM, w którym nadaje soundtracki ze znanych filmów i dzieli się ze słuchaczami swoim refleksjami na temat życia. Gdy nadarza się jednak okazja na przeprowadzenie operacji jej kilkuletniej córki, która od urodzenia nie mówi, nie waha się zostawić swej audycji. Zanim jednak wsiądzie w samolot z Eun-sun i poleci do Nowego Jorku na operacje, chce pożegnać się ze słuchaczami w ostatnim programie z cylku Midnight FM. Audycja przebiega planowo i bez zakłóceń do momentu, gdy Seon-yeong odbiera telefon. Pod swoją nieobecność Eun-sun oraz drugą młodszą dziewczynką opiekuje się siostra Seon-yeong. Telefon nie jest jednak od niej, ale od nieznajomego mężczyzny. Szybko okazuje się, że intruz wtargnął do domu, sterroryzował domowników i w zamian za ich życie, żąda poprowadzenia audycji według jego scenariusza. I, oczywiście, by Seon-yeong nikomu nie mówiła o nim. Mimo iż bohaterka bardzo stara się postępować zgodnie z instrukcjami napastnika, leje się krew. Okazuje się także, że ów nieznajomy to Dong-soo, poszukiwany przez policję sprawca seryjnych morderstw, które ostatnim czasy wstrząsnęły Seulem. Zrozpaczona Seon-yeong rozpoczyna pełną napięcia walkę o życie swoje i uwięzionych przez Dong-soo dzieci.    

Korea thrillerem stoi

W którym kraju powstają najlepsze thrillery o seryjnych mordercach? Odpowiedź wydaje się oczywista! W USA! A czy ktoś byłby w stanie podać tytuł znaczącego amerykańskiego filmu o wielokrotnym zabójcy zrealizowanym po 1995 r.? Z tego bowiem roku pochodzi arcydzieło gatunku – „Siedem” Davida Finchera i od tego roku w mainstreamowym kinie amerykańskim nie oglądaliśmy filmu, który choć na milimetr zbliżyłby się do klasy obrazu Finchera. Nawet samemu Fincherowi ponowne spotkanie ze seryjnym zabójcą w „Zodiaku” wyszło średnio (być może dlatego, że film koncentrował się na śledztwie w sprawie seryjnych zabójstw a nie na ich sprawcy). Odpowiedź zatem na postawione na wstępie pytanie powinna brzmieć: kiedyś USA, a dziś bezapelacyjnie Korea Płd. „Tell Me Something”, „Memories of Murder”, „Say Yes”, „The Chaser”, “Missing” czy ostatni znakomity tytuł – “I Saw The Devil” to tylko niektóre tytuły koreańskich serial killer movies, które z wielkim powodzeniem kontynuują drogę rozpoczętą przez amerykańskie klasyki: „Milczenie owiec” i „Siedem”. Ale Koreańczycy nie tylko rozwijają artystycznie tę odmianę kina sensacyjnego, z której niegdyś słynęli Amerykanie, ale ją wzbogacają i udoskonalają. Czasem można spotkać się z określeniem, że koreański przemysł filmowy dokonuje swoistego recyklingu hollywoodzkiego kina gatunków i trudno się z tym nie zgodzić. Podczas gdy horrory czy thrillery z USA sukcesywnie obniżają swój poziom artystyczny, grzęznąc w kolejnych remake`ach i sequelach, Koreańczycy odświeżają kino gatunkowe, odnosząc zarówno sukces komercyjny, jak i artystyczny. W czym tkwi zatem sekret? Po pierwsze w niebywałej warsztatowej sprawności filmowców z Korei. Są to filmy zrealizowane i opowiedziane według najlepszych wzorców amerykańskich. Po drugie w umiejętności zgrabnego wplatania w typowe schematy dramaturgiczne elementów dramatu, komedii i innych gatunków. Wreszcie najważniejsze: w Korei wciąż największy wpływ na ostateczny kształt filmu mają reżyserzy, a nie producenci. Wszystkie te czynnik sprawiają, że koreański serial killer movie rządzi dziś na świecie. A że swego panowania nie zamierza odstąpić dowodzi jedna z ubiegłorocznych opowieści o seryjnym mordercy, „Midnight FM” w reżyserii Kim Sang-mana.

środa, 2 marca 2011

TOMIE (Junji Ito, 1987-2000)



Pewnego dnia wydarzyła się tragedia. Junji Ito był wtedy kilkunastoletnim chłopcem, uczęszczającym do szkoły. Jedna z jego klasowych koleżanek zginęła w straszliwym wypadku samochodowym. Nauczyciele byli zszokowani, uczniowie przerażeni i pogrążeni w smutku. A Junji zastanawiał się co by się stało, gdyby do klasy weszła nagle zmarła koleżanka? Gdyby weszła jak gdyby nigdy nic. Zafascynowany mangowymi horrorami mistrza Kazuo Umezu i skrycie marzący o karierze na miarę jego idola, wiele lat potem Ito wrócił do tego tragicznego dnia i dziwnych myśli, które wtedy go naszły. Narysował swoją debiutancką mangę, która rozwijała pomysł powstałej z martwych uczennicy w przerażającą opowieść o  przeklętej, monstrualnej kobiecości (czy raczej dziewczęcości). Tak powstały dwa tomy „Tomie” – najsłynniejszego dzieła w dorobku Ito (dodatkowo rozsławionego liczącą osiem części serią filmów o tytułowej bohaterce komiksu). „Tomie” przyniosła mu prestiżową nagrodę im. Kazuo Umezu i rozpoczęła jego wspaniałą karierę mangakai (rysownika i scenarzysty mang) i jednego z największych współczesnych mistrzów rysunkowego horroru.

Znakomite wrażenia sprawia już pierwsze jego dzieło, dwuczęściowy komiks o pięknej i śmiertelnie niebezpiecznej nastolatce, Tomie Kawakami.  Każdy z dwóch tomów składa się z sześciu osobnych epizodów, które łączy ze sobą „czarny charakter” – Tomie. Na pozór wydaje się, że manga ma dość chaotyczną strukturę, ale jej rzeczywistym bohaterem jest zło: uosobione w postaci Tomie, niezniszczalne, rozprzestrzeniające się niczym zabójczy wirus. Manga Ito poprzez epizodyczną strukturę opowieści kreuje szczególną przestrzeń fabularną, w której niepodzielnie panuje rozrastające się niczym zaraza zło. Choć każdy z epizodów kończy się brutalnym mordem na Tomie a jej ciało zostaje poćwiartowane, bohaterka nieustannie się odradza. Tomie jest w istocie jedynym stałym, niezmiennym elementem całej opowiedzianej w mandze historii. Zmienia się sceneria, miejsca, pozostali bohaterowie pojawiają się i znikają (najczęściej popadając w szaleństwo lub kończąc pożartym przez rozmnożone klony Tomie), ale nieśmiertelna, wieczna jest tylko Tomie. I co więcej nie jest już jedyna. W ostatniej opowieści z pierwszego tomu, „The Basin of The Waterfall” otrzymujemy sugestię na miarę końcowej sceny z „The Ring-Krąg”. Zło zagraża już nie pojedynczym jednostkom, ale całemu światu.