piątek, 10 lutego 2012

A LITTLE POND (Jageun yeonmot, Korea Płd, 2009)





O co chodzi?

Lipiec 1950 r. Pierwsze tygodnie wojny koreańskiej (1950-53). Mieszkańcy jednej z koreańskich wiosek, mimo trwających działań wojennych starają się wieść normalne życie. Kilkuosobowa grupa dzieci z jedynej klasy w miejscowej szkole przygotowuje się do konkursu. śpiewaczego. Przy drodze prowadzącej do wioski starsi mężczyźni grają w janggi (koreańskie szachy) i przyglądają się codziennym sprawom mieszkańców. Jedna z kobiet upomina niesfornego syna,  para zakochanych spaceruje się trzymając się za ręce, mąż-hazardzista prowokuje żonę do wywołania awantury… Życie w upalne lipcowe dni płynie wyjątkowo leniwie. Wydaje się, że otoczoną górskimi szczytami wioskę ominęła wojenna zawierucha. Ale to pozory. Pewnego razu w osadzie pojawia się oddział żołnierzy, nakazujący natychmiastową ewakuację mieszkańców, ponieważ lada moment dojdzie w okolicy do bitwy. Pozostawieni sobie wieśniacy i ich rodzinny ruszają drogą na południe, ale niebawem zostają zatrzymani przez oddział amerykańskich żołnierzy, który nakazuje im opuszczenie drogi. Wieśniacy przedostają się na pobliskie tory kolejowe. Nagle na niebie pojawiają się amerykańskie samoloty, które zrzucają na uciekinierów bomby. Z okolicznych wzgórz padają także serie z karabinów maszynowych.

Koreański Katyń
      

Polacy mają Katyń, a Koreańczycy z Południa No Gun Ri. I tak jak Katyń jest symbolem nie tylko ludobójstwa dokonanego przez NKWD na polskich oficerach, lecz wszystkich bestialskich mordów popełnianych na Polakach w czasie działań wojennych zarówno przez Sowietów, jak Niemców czy Ukraińców, tak mała koreańska wioska No Gun Ri stała się symbolem wszystkich zbrodni wojennych popełnionych na narodzie koreańskim przez amerykańskich… sojuszników w czasie okrutnej wojny na Półwyspie Koreańskim w latach 1950-53.

 

Co takiego wydarzyło się No Gun Ri w upalny lipiec 1950 r.? Grupa kilkuset uciekinierów z okolicy wioski No Gun Ri została zbombardowana a następnie ostrzelana przez armię amerykańską. Ci, którzy ocaleli schronili się pod pobliskim mostem kolejowym. Jednak i tutaj nie byli bezpieczni. Przez trzy dni rozlokowani na wzgórzach okalających trakt kolejowym amerykańscy żołnierze prowadzili ostrzał z broni maszynowej. Zginęły kolejne osoby, w tym większość kobiet i dzieci. O historycznych szczegółach masakry koreańskich cywilów piszę w ramce. Wróćmy jednak do filmu Lee Sang-woo, „A Little Pond”, który stanowi fabularną rekonstrukcję tragicznych dni lipca 1950 r.

 

Temat, który porusza w swym filmowym debiucie Lee, ceniony reżyser teatralny, wydawał się samograjem. Czyż może być coś bardziej wstrząsającego niż widok padających pod gradem pocisków niewinnych dzieci? Czy można wyobrazić sobie większą ironię niż fakt, że kule te wystrzeliwali Amerykanie, którzy przybyli z odsieczą rozbitej przez Koreańczyków z Północy Republice Korei? Czy istnieje coś co dosadniej i bardziej wstrząsająco oddawałoby piekło wojny niż sojusznicy zabijający z zimną krwią bezbronnych ludzi? Każde tego rodzaju tragiczne, szokujące zdarzenie, gdy przenosi się je na ekran najeżone jest niebezpieczeństwami niczym pole minowe. Bowiem bardzo łatwo jest popaść w patos, banał, tendencyjność, nudną publicystkę interwencyjną. A jednak Lee ze sprawnością wytrawnego slalomisty ominął wszelkie czyhające na niego pułapki spłycenia tematu. No, prawie wszystkie.

 

Oglądając „A Little Pond” przyszedł mi na myśl chiński obraz „City of Life and Death”, który tematycznie jest zbieżny z koreańskim dramatem (opowiada o masakrze w mieście Nankin), ale przede wszystkim stylistycznie. W obu filmach bowiem rzuca się w oczy to, co nazywam „estetyczną wstrzemięźliwością”. Choć wydarzenia, które opisują swoim tragizmem, skłaniają do uderzenia w wysokie tony, do patosu i cierpiętniczej martyrologii, ani chińscy ani koreańscy filmowcy im nie ulegają. Obraz Lee to zaskakująco skromny film, pozbawiony typowego dla kina wojennego batalistycznego rozmachu, realizacyjnej ornamentyki czy czasem się przytrafiającej manipulacji emocjami widzów. Kino ascetyczne, czyste w przekazie, może nawet nieco staroświeckie w spokojnym, leniwym rytmie opowieści. „A Little Pond” powstał jako wyraźna opozycja w stosunku do słynnego koreańskiego eposu „Taeguki: Brotherhood of War” czy też do mającego premierę w tym samym roku „71-Into The Fire”.  Film Lee w porównaniu z wymienionymi tytułami to ledwie dramat kameralny, w którym filmowa atrakcyjność wojny została wypchnięta poza kadr.

 

Reżyser oraz jego ekipa przez osiem lat przygotowała się do realizacji filmowej rekonstrukcji masakry z No Gun Ri, w tym cztery lata poświęcono na wywiady z żyjącymi świadkami tych tragicznych wydarzeń oraz na przeprowadzenie własnego śledztwa. Lee postawił sobie jeden, najważniejszy cel: wierność historycznej prawdzie. I właśnie dlatego jego film unika efektownej formy czy innych filmowych atrakcji, które mogłyby osłabić moc tej prawdy. A prawda jest przejmująca i przejmująco ukazana. Ten zaczynający się niemal jak czeska komedia w stylu Jirizego Menzla film o sympatycznych, prostych wieśniakach niepostrzeżenie zamienia się w poruszający dramat, gdy niewidoczna a nawet niesłyszalna groza wojny coraz nachalniej wdziera się w sielskie życie mieszkańców wioski. Jej apogeum przychodzi z chwilą bombowego ataku. Od tego momentu film zasypuje widza wstrząsającymi obrazami śmierci niewinnych ludzi. Dzieci wczołgujące się pod ciała zabitych dorosłych; eksplodujące ciało mężczyzny; starająca się wydostać ze schronienia pod mostem rodzina rozstrzelana niczym na egzekucji czy też kilkuletni płaczący chłopczyk, do którego zbliżają się ze strachem amerykańscy marines. Jest w filmie wiele zapadających w pamięci scen, przy których trudno zachować spokojne serce. Przy czym wzruszenie, przerażenie a nawet szok jest tym większe, że są to emocje szczere i uczciwe. Prawda ekranu nie jest manipulowana: jest wiernie oddana przez beznamiętną kamerę.

 

Latające wieloryby?

 

A jednak „A Little Pond” nie jest filmem na miarę wspomnianego „City of Life and Death”. Dlaczego? Ponieważ Lee nie pozostał w stu procentach wierny zasadzie estetycznej powściągliwości. Reżyser wprowadza do świata przedstawionego filmu elementy fantastyczne i poetyckie (szybujące w powietrzu dwa wieloryby, świetliki, przysiadające na stłoczonych w tunelu uciekinierach), a nie jestem pewien czy to najszczęśliwszy zabieg. O ile poetycki finał, wyobrażający to co mogło się stać, gdyby wojna nie wypędziła bohaterów z ich rodzinnych wiosek, brzmi przejmująco smutno i gorzko ironicznie, o tyle wcześniejsze wstawki wydają mi się niepotrzebne. Niepotrzebne, ponieważ wywołują zgrzyt miedzy realistycznym, wstrzemięźliwym sposobem opowiadania a poetyckimi upiększeniami. 

 

Nie jest to jedyny zarzut, który kieruję pod adresem „A Little Pond”. Koreańczyk pokazuje bowiem tylko jedną stronę tych tragicznych wydarzeń ofiar. Jako rodak, tych którzy stracili w No Gun Ri życie ma do tego oczywiście prawo. Ale dla obrazu masakry, dla pełnej prawdy tragedii, która się wówczas wydarzyła, było by lepiej, gdy zachował obiektywizm. Jest wprawdzie krótkie ujęcie ukazujące amerykańskiego żołnierza, który pyta przez słuchawkę polowego telefonu czy ma strzelać do niewinnych ludzi, ale  moment ten w żaden sposób nie oddaje ani atmosfery panującej wśród Amerykanów ani nie odpowiada na pytanie, dlaczego przez trzy dni strzelali do cywilów jak do kaczek. Być może nie nadszedł jeszcze czas by pokazywać tych, którzy zabijali kobiety i dzieci jako ofiary wojny. Ponieważ kto wie, czy ci, którzy przeżyli wojnę nie są większymi ofiarami od tych, którzy są już wolni od fizycznych, psychicznych i moralnych cierpień. 

 

W filmie dokumentalnym BCC, „Zabić wszystkich – amerykańskie zbrodnie wojenne” jeden z żyjących amerykańskich żołnierzy wspomina: „Na torach leżała mała dziewczynka, którą zabiłem. Nie ma dnia, abym o niej myślał. (…) Nie mogę o niej zapomnieć. To wspomnienie zjada mnie żywcem. (…) Byliśmy w piekle i nie do końca stamtąd wróciliśmy”

 

MOJA OCENA: 7/10

 

 

Więcej o A LITTLE POND

 

Artykuł o  MASAKARZE W NO GUN RI

  

REALIZACJA

FABUŁA

DRUGIE DNO

Kameralny dramat wojenny w stylu „estetycznej wstrzemięźliwości”. Tylko po co te płynące po niebie wieloryby?

 

 

Fabularna rekonstrukcja masakry w No Gun Ri w lipcu 1950 r. Przejmująca, wstrząsająca prawda o jednej z największych  zbrodni wojennych Amerykanów, o której świat miał się nigdy nie dowiedzieć.

Ze ściśniętym gardłem o tym, że na wojnie największą ofiarę ponoszą ci najbardziej niewinni: kobiety, dzieci, starcy. 

 

 


 

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz