piątek, 19 lutego 2010

OWL AND THE SPARROW (Wietnam, 2007)


ZAGUBIENI W SAJGONIE

Sztuka mówienia szeptem we współczesnym kinie wydaje się być na wymarciu. Filmy muszą być krzykliwe, hałaśliwe, posługiwać się ostrymi, wyrazistymi środkami wyrazu. Nie wdają się w subtelności, tylko starają się widza przytłoczyć, wgnieść w fotel, zaszokować. Na szczęście egzotyczne kinematografie, takie jak wietnamska, wciąż jeszcze ufają w inteligencje i wrażliwość widza, nie traktując go jak dzieciaka z ADHD, którego nieustannie trzeba czymś zaskakiwać, by nie znudził się seansem. „Sowa i wróbel” („Owl and the Sparrow”) to rzadki przykład obrazu, który mówi szeptem, jest subtelny i ufa wrażliwości odbiorcy. Krótko mówiąc: wyjątkowy film.

Dziesięcioletnia Thuy pracuje w małej fabryczce bambusowych pałeczek u despotycznego wujka Minha. Wuj jest jedyną rodziną dla dziewczynki osieroconej po śmierci jej rodziców. Thuy ma jednak dosyć wykorzystywania przez chciwego krewnego i postanawia wyruszyć do pobliskiego Sajgonu (oficjalna nazwa Hochi Minh City). Aby przeżyć samemu w wielkim mieście sprzedaje róże i śpi nad brzegiem rzeki. Pewnego razu spotyka Lan, młodą, piękną stewardesę, która w przerwach między kolejnymi lotami, wdaje się w skazany na niepowodzenie romans z żonatym pilotem. Thuy poznaje także Haia, pracownika miejskiego ogrodu zoologicznego, który rozpacza po zerwaniu z dziewczyną. Każdy z trojga bohaterów czuje się nieszczęśliwy i samotny w gwarnym, tętniącym życiem Sajgonie. Za sprawą rezolutnej Thuy życie Lan oraz Haia ulegnie całkowitej zmianie. Tymczasem wuj Minh przybywa do miasta z zamiarem odnalezienia nieposłusznej bratanicy.

Prawdziwa rewelacja! Okazuje się bowiem, że sztuka filmowa może być jeszcze sztuką przez duże S. Wystarczy jedynie prostota, skromność oraz troje znakomitych aktorów, by powstał film, którego nie da się obejrzeć bez wilgotnych oczu. A czyż nie na tym polega rola sztuki, żeby wzbudzać emocje? Przy czym nie są to emocje wywoływane tanimi chwytami, prymitywnie i banalnie. Autentyczne wzruszenie, które towarzyszy nam podczas seansu, to rezultat w dużej mierze godnej podziwu umiejętność chwytania życia na gorąco, w sposób niezwykle naturalny, bezpretensjonalny i ujmujący. Czwartym bohaterem „Sowy i wróbla” jest bowiem Sajgon – ośmiomilionowa metropolia, w której łatwo zgubić drogę do samego siebie. Film Gaugera wpisuje się w nurt kina miejskiej alienacji, a zwłaszcza do takich filmów, jak „Miedzy słowami” czy „Lost in Beijing”. Zwłaszcza pierwszy z wymienionych ma wiele wspólnego z wietnamskim obrazem. Oba filmy unikają epatowania pesymistyczną wizją wyobcowania i zaniku międzyludzkiej komunikacji, natomiast pokazują, że dwoje samotnych ludzi w miejskim, anonimowym tłumie może się odnaleźć, jeśli bardzo tego pragnie.

Bohaterowie filmu Gaugera otwierają się na siebie, bo tego chcą, ale też dlatego, że łączy ich znajomość z Thuy - najważniejszej postaci w filmie. Młodziutka Thu Hu La w roli dobrej wróżki skutecznie swatającej Lan i Haia kradnie film swym dorosłym partnerom.. Jest naturalna, śliczna, urzekająca, odważna, sprytna, rozsądna, stanowcza i przejmująca. Zdobywa sympatię widza z łatwością, której mogłyby jej pozazdrościć największe aktorskie sławy. Miejmy nadzieje, że jeszcze w przyszłości będzie dane nam zobaczyć tę utalentowaną nieprofesjonalną aktorkę .Gwoli sprawiedliwości dodajmy, że także dorośli aktorzy z wyczuciem wcielili się w grane przez siebie postacie, czyniąc je naturalnymi i wiarygodnymi, a tym samym bliskimi wyobrażeniom widzów. A nie było to łatwe, zważywszy na realistyczny sposób filmowania (cały film nakręcony został kamerą „z ręki”), który każdą sztuczność w grze aktorskiej obnażyłby z bolesną szczerością.

Czasem zarzuca się Gaugerowi sentymentalizm, ale nie przejmowałbym się tym zarzutem. Nie jest to sentymentalizm łzawy, lecz subtelny i mądry. Bo największą wartością „Sowy i wróbla” jest szlachetność przedstawionej historii. Po seansie filmu można odzyskać wiarę w ludzką dobroć i że ten, pędzący na złamanie karku świat, czasem udaje się zatrzymać. I wtedy okazuje się, że jest to całkiem przyjemne miejsce. Może właśnie z tego powodu publiczność festiwalu Kino w Pięciu Smakach w 2008 r. przyznała swą nagrodę skromnemu filmowi Stephena Gaugera.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz